„Wiodłyśmy z córką spokojne życie. I nagle Ada miała ten atak. Zamiast jej pomóc, sprowadziłam na nią nieszczęście”
Moja córeczka zapadła się w swój świat pełen najgorszych wizji, a ja nie potrafiłam do niej dotrzeć. Omal mi serce nie pękło!
- redakcja mamotoja.pl
Inaczej wyobrażałam sobie atak psychozy. Pewnie jak wszyscy myślałam, że wygląda to jak w filmie Hitchcocka. Tymczasem w przypadku mojej córki było zupełnie inaczej. Moja Ada po prostu nagle zamieniła się w kulkę strachu i rozpaczy, której nie można pomóc, wydobyć z powrotem na światło.
Zaczęło się od telefonu od taty. „Przyjeżdżaj natychmiast, coś złego dzieje się z Adą”. Ojciec dzwonił z mojego domu, bo poprosiłam go, żeby przez kilkanaście dni wpadał do nas codziennie i pomagał „na gospodarstwie”. U mnie był akurat audyt, musiałam siedzieć w pracy od rana do nocy, a Ada miała właśnie egzaminy w swojej pierwszej studenckiej sesji. Obie wyglądałyśmy więc jak zombie, nie miałyśmy głowy do gotowania i sprzątania, a tata to przecież silny i poukładany człowiek. W mig ogarnął sytuację i zapanował nad chaosem.
Kochany tata…
Już kiedyś bardzo mi pomógł. A konkretnie – dwadzieścia lat temu, kiedy córeczka była mała. Ojciec Ady, drań, którego wymazałam z pamięci, odszedł od nas, gdy byłam jeszcze w ciąży. Nawet nie chciał zobaczyć swojego dziecka! Od samego początku byłam więc samotną matką. A tu dziki kapitalizm lat dziewięćdziesiątych, komuna się zawaliła, zostawiając po sobie zgliszcza i kiełkującą dopiero na tym ugorze gospodarkę. Przedsiębiorstwo, w którym pracowałam, upadło, nie miałam więc okazji nacieszyć się urlopem macierzyńskim czy innymi przywilejami dla młodych mam. Przez pewien czas pracowałam na bazarze, potem w jakimś sklepie, równocześnie kończąc studia wieczorowe.
Bez moich rodziców, bo wtedy żyła jeszcze mama, nie dałabym rady! To oni zajmowali się Adą, kiedy była malutka. Zmieniali pieluchy, karmili butelką, wozili w wózeczku na spacery – a ja próbowałam od nowa poskładać swoje życie do kupy. Najbardziej pomocny był „Tadzik”, jak pieszczotliwie nazywałam tatusia. Mocny facet, władczy, pewny siebie – a równocześnie czuły i troskliwy. Miał rękę do dzieci! Natomiast mama zawsze była tylko jego bladym cieniem – milcząca i cicha.
Po kilku latach wyszłam na prostą, a Tadzik dyskretnie wycofał się z naszego życia. Widywaliśmy się tylko od święta, a później nawet jeszcze rzadziej – bo kiedy rozstał się z mamą i wziął ślub z młodszą od siebie o lat dwadzieścia pięć lat Justyną, obraziłam się na niego i na dość długo zerwałam stosunki. Czas jednak leczy rany. Kiedy trzy lata temu mama umarła na raka (muszę przyznać, że Tadzik się wtedy zachował należycie, załatwiając jej miejsce w dobrym szpitalu i najlepszą możliwą opiekę), na nowo zaczęłam się z nim widywać. Ubolewałam nawet, że Ada jakoś nie garnie się do dziadka. Z drugiej strony czego wymagać od nieco zbuntowanej, przygotowującej się do matury nastolatki? Więc jakoś tak wyszło, że to głównie ja odwiedzałam Tadzika. Mimo siódmego krzyżyka na karku tata był pełen wigoru! Zawsze był przebojowy, nie zdziwiłam się więc, że nadal pracuje. Dorabiał jako ekspert w pewnej zagranicznej korporacji i chyba dobrze mu szło, bo mieszkali z Justyną (nigdy nie nauczyłam się nazywać jej „macochą”) w dużym, wygodnym mieszkaniu.
Potem u mnie w pracy zaczął się ten przeklęty audyt, a u Ady – sesja. Amok! Latałam do pracy zdenerwowana, nie miałam głowy nawet do głupich zakupów! Ada też bardzo się przejmowała. Chciała koniecznie nie tylko utrzymać się na uczelni (a po pierwszym semestrze „odsiew” był spory), ale też wyrobić taką średnią ocen, by zdobyć stypendium naukowe. Moja kochana dziewczynka! Wiedziała, że nam się nie przelewa, i starała się dorzucać coś do wspólnego budżetu.
– Chętnie wesprę was finansowo – zaproponował Tadzik, kiedy wpadłam do niego na niedzielną herbatkę.
Nie chciałam od niego pieniędzy. Zawsze byłam dumną dziewczyną, pod względem materialnym wolałam więc polegać tylko na sobie. Zresztą niczego nam z Adą nie brakowało do życia. Kokosów wprawdzie nie było, ale po kilku trudnych latach tuż po jej urodzeniu odzyskałam równowagę i nieźle sobie radziłam. Gorzej natomiast było ostatnio z wolnym czasem…
– Jeśli chcesz pomóc, to zawieź mnie swoim autem do sklepu po większe zakupy – odparłam. – Muszę nabrać wszystkiego na zapas, bo nie mam głowy ciągle latać po mleko i chleb. Przydałoby się też przypilnować, żeby Ada jadała przynajmniej obiady. Nic, tylko zakuwa, w końcu wychudnie mi na wiór.
Reakcja ojca mnie zaskoczyła
Nie tylko zgodził się pojechać ze mną do hipermarketu, ale także zaproponował, że będzie do nas wpadał codziennie rano, robił Adzie śniadanie, trochę sprzątał i przygotowywał obiad na później. Aż się wzruszyłam. Miał przecież swoje obowiązki. No i do tego młodszą żonę. „Wygląda na to, że jakoś przetrwamy tę sesję i mój przeklęty audyt” – pomyślałam z nadzieją.
Tyle tylko że już nazajutrz Ada popadła w psychozę i wylądowała w psychiatryku.
– Co się stało? Skąd to się wzięło? – rzuciłam się na lekarza dyżurnego zaraz po tym, jak karetka pogotowia przywiozła córkę do szpitala i po krótkim oczekiwaniu w izbie przyjęć przeniesiono ją na oddział całodobowy.
– Nie wiem, będziemy dopiero ją obserwować – odpowiedział ostrożnie. – Na razie mogę stwierdzić u niej jedynie objawy psychozy.
Przeniosłam spojrzenie na zwiniętą w kłębek w łóżku Adę. Zdawała się mnie nie poznawać. Nie tylko nie odpowiadała na pytania, ale w ogóle sprawiała wrażenie, że nie zauważa całego świata wokół. Była jak skulone w norce, przerażone zwierzątko. Trzęsła się ze strachu, oddychała płytko i szybko, miała rozbiegane oczy, ale wzrok nieobecny, jakby zwrócony w głąb.
– Smród, czujecie ten smród diabelskiego ciała? – szeptała. – On tu jest. On mnie dotyka! Nie pozwólcie mu!
Słuchając tego bełkotu, czułam, że brak mi tchu. Co się działo z moim dzieckiem?
– Już podaliśmy jej leki – usłyszałam głos lekarza.
– Powinno się zaraz poprawić.
– I będziemy mogły wrócić do domu? – spytałam z naiwną nadzieją.
Lekarz tylko uśmiechnął się dobrotliwie i pokręcił przecząco głową.
– Obawiam się, że wypuścimy ją nie wcześniej niż za trzy tygodnie.
Aż zakręciło mi się w głowie. Naprawdę Ada ma spędzić tyle czasu w tym miejscu? Szybko rozejrzałam się wokół. Szpitalny oddział wyglądał okropnie! Ściany pokryte do wysokości lamperii łuszczącą się farbą olejną. Stare, poobtłukiwane, rzężące przy każdym ruchu żelazne łóżka. Drewniane okna zamknięte od zewnętrznej strony pordzewiałymi kratami.
– Skąd się to wzięło? – szepnęłam, wciąż błądząc wzrokiem po zapełnionej kilkunastoma łóżkami sali.
– Pyta pani o genezę psychozy?
Przytaknęłam.
W odpowiedzi lekarz zaczął coś opowiadać o połączeniach komórek nerwowych, jakichś synapsach, w których brakuje neuroprzekaźników, więc mózg ogarniają epizody schizoidalne – śmiertelny strach, halucynacje, omamy.
– Ale dlaczego?! – przerwałam mu ten naukowy bełkot. – Co takiego się stało, że ją to dopadło?
– Tego właśnie spróbujemy się dowiedzieć, kiedy już będzie można się z nią porozumieć – odparł. – Może atak wywołały napięcia związane z sesją. Może jakaś stara, niezaleczona depresja? Na razie trudno zgadnąć – powiedział.
Audyt poszedł w odstawkę. Zamiast w pracy codziennie przesiadywałam u Ady w szpitalu. Szef początkowo starał się podchodzić do mojej absencji z wyrozumiałością. Po kilku dniach zaczął już jednak przebąkiwać o „konieczności poważniejszego traktowania obowiązków”, „możliwych konsekwencjach” i „pilnej potrzebie uszeregowania priorytetów”.
Nie dbałam o to. A niech tam! Najwyżej mnie zwolnią. Wielkie rzeczy! Cała ta moja „kariera”, stabilizacja życiowa, wszystko, co miałam i do czego zmierzałam, traciło na znaczeniu wobec problemów zdrowotnych Ady. To córka była najważniejsza. Dla niej byłam skłonna do wszelkich poświęceń. A teraz potrzebowała matki obok siebie.
Na szczęście po paru dniach Ada zaczęła powoli wynurzać się ponad powierzchnię rzeczywistości. Miałam łzy w oczach, kiedy pierwszy raz mnie rozpoznała. A to był dopiero początek! Później, z każdym dniem, było coraz lepiej.
Dziś mam o to do siebie żal, ale wtedy bałam się zniszczyć tę delikatną pajęczą nić poprawy zbyt dociekliwymi pytaniami. Nie wypytywałam więc córki o to, co się jej stało. Nie wnikałam. Żyłam chwilą, spijałam jej z ust każdy, choćby najbledszy uśmiech, żywiłam każdym wyszeptanym słowem.
Ku memu szczęściu było tego coraz więcej. Ada już nie wspominała o smrodzie ani dotyku diabła. Najpierw jej komunikaty były najprostsze: „mamusiu, pić” czy „chodź ze mną do toalety”. Potem coraz normalniej ze sobą rozmawiałyśmy. Ada martwiła się swoim wyglądem, rozgrzebaną sesją, tym, że znajomi wezmą ją za wariatkę. Nie mówiła tylko niczego o powrocie do domu. Zupełnie jakby czuła się w tym okropnym miejscu bezpieczniej niż w swoim pokoju.
Minął tydzień, później drugi, a my powoli tworzyłyśmy od nowa naszą dwuosobową normalność. Najpierw pozwolono mi zabierać Adę na spacery do przylegającego do szpitala parku, potem dostałyśmy przepustkę na krótkie wyjście do miasta. Przynosiłam jej czasopisma i książki, lekarze zgodzili się nawet, żeby zostawić jej telefon. Krótko mówiąc, było coraz lepiej, ale ta równowaga wciąż pozostawała niepewna i chwiejna. Niepokoiło mnie na przykład, że córka często prosi pana Zbyszka, jednego z pielęgniarzy, żeby na noc przypiął ją pasami do łóżka.
– Dlaczego chcesz być skrępowana? – odważyłam się spytać któregoś razu.
– Bo jak jestem związana, to wiem, że nie zrobię sobie nic złego – odpowiedziała z porażającą szczerością.
Z biegiem czasu jednak nawet pan Zbyszek ze swoimi pasami przestał być jej potrzebny. Ada zaczęła bardziej dbać o swój wygląd, niepokoiła się powrotem na studia, inaczej mówiąc – zachowywała się jak każda inna dziewczyna w jej wieku.
– Powoli zaczynamy odstawiać leki – powiedział mi po miesiącu lekarz. – Myślę, że za kilka dni zostawimy Adzie tylko te nasenne, i to wyłącznie na życzenie.
Poczułam, jak zaciska mi się gardło.
– Czy to oznacza, że ona… – nie byłam w stanie dokończyć z emocji.
Lekarz odpowiedział szerokim uśmiechem.
– Tak, wszystko wskazuje na to, że za tydzień wypiszemy ją ze szpitala.
Szczęśliwa, jakby u ramion wyrosły mi skrzydła, już szłam do wyjścia, kiedy coś mi się przypomniało.
– A dowiedział się pan, jaki bodziec wywołał u niej psychozę? – spytałam.
Tylko z rezygnacją pokręcił głową.
– Wielokrotnie próbował wydobyć to z niej nasz psychoterapeuta. I nic. Może po prostu nie było żadnego bodźca, a do psychozy doprowadziły ją zwykłe zaburzenia fizjologiczne?
Cóż to była za radość, kiedy przywiozłam córkę do domu! Niewiele brakowało, a przeniosłabym ją przez próg na rękach! A ona? Na początku była trochę nieufna. Ostrożnie obeszła wszystkie kąty swojego pokoju, jakby się bała, że coś z nich wypełznie. W końcu jednak się odprężyła.
Kiedy się rozpakowywała, przygotowałam jej pienistą kąpiel. A gdy weszła do wanny, zrobiłam pyszną kolację. Wieczorem, obie w szlafrokach, długo rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się, wspominałyśmy stare dzieje i oglądałyśmy album ze zdjęciami z czasów jej dzieciństwa. Kładłam się spać z przekonaniem, że najgorsze
już za nami.
Po co do niego dzwoniłam?
Rankiem wstałam wcześnie. Ada spała kamiennym snem. I dobrze. Lekarz uprzedzał, że po ataku psychozy sen to dobrodziejstwo. Na paluszkach więc wyszykowałam się do pracy. Musiałam iść – szef powiedział, że nie ma mowy o przedłużeniu urlopu. I tak ładnie z jego strony, że mnie nie wyrzucił! Zrobiłam więc Adzie kilka kanapek na śniadanie, wycisnęłam sok z kilku pomarańczy i wstawiłam wszystko do lodówki. Wychodząc, wyrwałam jeszcze kartkę z notesu i napisałam na niej, jak bardzo ją kocham i że wrócę jak najprędzej. Kartkę wsunęłam do albumu fotograficznego. Byłam pewna, że Ada znowu po niego sięgnie zaraz po przebudzeniu.
W pracy nie mogłam jednak wyzbyć się niepokoju. Przecież lekarze mówili, że najlepiej, gdyby córka przynajmniej przez najbliższe dni po wyjściu ze szpitala nie zostawała sama w domu zbyt długo. Niby czułam wczoraj wieczorem, że już wszystko u niej w porządku, ale po kilku godzinach spędzonych za biurkiem do serca wpełzł mi niepokój. W końcu więc zadzwoniłam do Tadzika.
– Mógłbyś zajrzeć do Ady? Chociaż na pół godzinki!
Tata się zgodził, a ja od razu poczułam się lepiej. Znów skupiłam się na nadrabianiu zaległości. Długo się jednak nie cieszyłam, bo wczesnym popołudniem ojciec przysłał mi esemesa:
„Ada znowu szaleje. Wyrzuciła mnie z domu. Jedź do niej natychmiast”.
Przeraziłam się tak, że wybiegłam z pracy, nic nikomu nie mówiąc. Co się dzieje? – nie mogłam zrozumieć. Przecież wczoraj wieczorem wszystko było jak dawniej! Miałam też pretensje do Tadzika, że zostawił Adę samą. I to w takim stanie!
Zajechałam pod nasz blok taksówką i niczym wystrzelona z procy pognałam do mieszkania. Zadzwoniłam, zabębniłam pięściami. Nic, cisza. Drżącymi rękami wydobyłam więc z torebki klucze. Niestety, drzwi były zamknięte od wewnątrz.
Natychmiast wezwałam policję i straż pożarną. Muszę przyznać, że dotarli na miejsce w kilka minut. Wielkim młotem wyważyli drzwi i wpadli do wewnątrz. Chciałam wbiec za nimi, ale powstrzymał mnie policjant.
– Lepiej niech pani tam jeszcze nie wchodzi – kilka minut później poradził mi wychodzący z mieszkania strażak. Miał smutną minę, unikał patrzenia mi w oczy. – Pani córka… nie żyje. Popełniła samobójstwo.
Nie pamiętam, co działo się przez następne dni. Funkcjonowałam jakoś wyłącznie dzięki lekom uspokajającym i wsparciu Tadzika, który nie odstępował mnie na krok. Ojciec zajął się wszystkim – rozpoznaniem zwłok (nie byłam w stanie), pogrzebem, stypą. Po męsku porozmawiał też z moim szefem, który – o dziwo – zgodził się dać mi bezpłatny urlop.
To wszystko nie miało jednak już dla mnie znaczenia. Kiedy w końcu zostałam w domu sama, czułam się jak rozbitek, którego niespodziewana fala zmyła z pokładu. Straciłam jakikolwiek grunt pod nogami. Jedyny sens życia, jakim była dla mnie Ada. Praca, mieszkanie, niezapłacone rachunki – to wszystko było zupełnie bez znaczenia. I tak nie zamierzałam wracać do tamtego świata! Czułam, że chcę pójść za Adą. Tą samą drogą. Bo skoro córka znalazła dosyć odwagi, by odebrać sobie życie, to mnie chyba także nie zadrży ręka? Co mnie powstrzymywało? Tylko jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego dziewczyna, która wyszła już ze szpitala, z którą śmiałam się i wspominałam przeszłość, nazajutrz odbiera sobie życie? Co spowodowało tę nagłą przemianę?
Zadawałam sobie to pytanie przez kilka dni. Aż w końcu sięgnęłam po album, w którym wciąż tkwiła włożona przeze mnie karteczka z moimi ostatnimi słowami do Ady. Otworzyłam go, wzięłam papier do ręki. I wtedy zauważyłam, że na odwrocie są zapisane jakieś słowa. Drobne, ściśnięte, nerwowe pismo. Z trudem poznałam charakter pisma Ady. Musiała napisać to wszystko tamtego dnia przed śmiercią! Włożyłam okulary i mrużąc oczy, wgryzłam się w treść.
„Kochana mamo, wybacz, ale nie potrafię zachowywać tego sekretu już dłużej. Sekretu? Sama nie zdawałam sobie sprawy z jego istnienia, dopóki w naszym domu nie zaczął pojawiać się regularnie dziadek. Tak, mamo, chodzi o twojego ukochanego Tadzika. Podziwiasz go i szanujesz, jak mogłabym więc ci powiedzieć? Wtedy, w czasie gdy uczyłam się do kolejnego egzaminu, a on krzątał się po domu, podszedł do mnie, pytając, co mi przygotować na obiad. Niewinne pytanie, które z pewnością nie zbudziłoby drzemiących w mojej pamięci (czy raczej niepamięci?) demonów, gdyby równocześnie nie pogłaskał mnie po głowie. Ten dotyk, jego zapach… otworzył wspomnienia. W jednej sekundzie nagle znów stałam się małą dziewczynką. Bezbronnym dzieckiem, któremu dziadek robił… dziwne rzeczy. Oszczędzę ci, mamo, obrzydliwych szczegółów, ale wierz mi – nie mam na myśli szarpnięcia za ucho czy klapsa w tyłek. Nie wiem, co w tamtych sytuacjach się działo później. Świadomość wróciła mi dopiero po kilku dniach w szpitalu. Wyparte w pamięci wspomnienia złego dotyku dziadka, jego zapach, jego słowa jednak już we mnie pozostały. Kiedy więc dziś nieoczekiwanie znów zjawił się w moim domu, nie wytrzymałam i kazałam mu się wynosić. A potem…
Nie wiem jeszcze, co zrobię, kiedy skończę pisać ten list. Czuję się jednak jak zaszczute, osaczone zwierzę. I tylko jedna droga ucieczki przychodzi mi na myśl…”.
Nie odpuszczę
Wróciłam do pracy, mocniej stanęłam na nogach. Muszę się trzymać. Prokurator uprzedził, że czeka mnie trudny i długi proces. Dowody przeciwko mojemu ojcu sprowadzają się tylko do pożegnalnego listu Ady, jego obrońca będzie robił wszystko, by je obalić.
Ja jednak się nie poddam. Wytrzymam do końca, do chwili kiedy go skażą. A potem? Zobaczę. Korci mnie, żeby pobiec za córką.
Marzena
Zobacz też: