Reklama

Sonia biegała po placu zabaw z innymi dziećmi, a ja odpłynęłam… Zwykle starałam się odpędzać myśli o Wojtku, bo robiło mi się od nich smutno, ale tym razem ogarnęły mnie wspomnienia naszego wyjazdu w góry. Przez chwilę siedziałam z zamkniętymi oczami i wyobrażałam sobie, że ukochany jest tuż obok mnie, że słuchamy szumu potoku i wystawiamy twarze, by złapać promienie wiosennego słońca.

Reklama

Ale szum, który słyszałam, pochodził z ulicy za ogrodzeniem, a słońce właśnie zaszło za chmury i zrobiło mi się zimno. Otworzyłam oczy i poszukałam wzrokiem czerwonej czapeczki córki.
Nigdzie nie dostrzegłam czapki z pomponem, więc poderwałam się z miejsca w panice.
– Sonia? Sonia!

Pobiegłam najpierw do drabinek, potem do miniścianki wspinaczkowej. Serce mi waliło, w gardle zaschło, przed oczami zaczęły przesuwać się okropne obrazy… Nagle usłyszałam głos córeczki:
– Mamo, czemu krzyczysz? – Sonia wychylała się z okrągłego okienka w domku imitującym okręt. – Nie chcę jeszcze iść! Bawię się z Asią!

Poczułam się jak idiotka.
Oczywiście, że córeczka bawiła się z Asią, przecież po to tu przyszłyśmy. Powlokłam się z powrotem na ławkę i usiadłam obok młodej kobiety też pilnującej jakiegoś dziecka.
– Też tak miałam przy najstarszej córce – uśmiechnęła się do mnie.
– Panikowałam za każdym razem, kiedy straciłam ją z oczu. Przy drugim dziecku już sobie bardziej odpuściłam, a teraz przysypiam nieraz na dobry kwadrans, jak tak tu siedzę…

Nie chciałam jej urazić, ale ta kobieta nic o mnie nie wiedziała. Nie byłam taką sobie zwyczajną nadopiekuńczą matką.

Po prostu nie wrócił

Wojtka poznałam w swoje 35. urodziny. Ja czekałam w barze na przyjaciółki, on na dziewczynę, która go wystawiła do wiatru. Kilka godzin później byłam skłonna uznać, że dostałam najlepszy urodzinowy prezent od losu, jaki mogłam sobie wymarzyć… Kiedy powiedziałam Wojtkowi, że jestem w ciąży, autentycznie się ucieszył. Nie byliśmy małżeństwem i znaliśmy się ledwie trzy miesiące, ale kogo to obchodziło?

– To niesamowite! Będziemy mieli dziecko! – krzyczał podekscytowany.
Ja też byłam szczęśliwa. A kiedy dowiedzieliśmy się, że to będzie dziewczynka, szaleliśmy z radości.
– Oka z niej nie spuszczę do osiemnastki – zarzekał się Wojtek. – Pójdę na tacierzyński, potem jakoś się zorganizuję, żeby pracować z domu. Nie zamierzam stracić najlepszych chwil z dzieckiem przez pracę.

W życiu nie widziałam mężczyzny bardziej zaangażowanego w ciążę partnerki. Ukochany wiedział o porodzie i wychowaniu dziecka więcej niż ja, sam skompletował wyprawkę, nakupił ubranek i akcesoriów niemowlęcych, zapisał się do przynajmniej kilkunastu parentingowych grup dyskusyjnych.

Uwielbiał mówić do mojego brzucha, nagrywał filmiki z przemowami…

Któregoś dnia, a byłam wtedy w siódmym miesiącu ciąży, Wojtek nie wrócił po pracy do domu. Najpierw szukałam go po jego znajomych, których ledwie poznałam. Po trzech dniach dotarło do mnie, że on już nie wróci. Zniknął razem z samochodem, portfelem, dokumentami. To było dość jednoznaczne. Po siedmiu dniach czekania zgłosiłam zaginięcie na policję, ale nie pozostawili złudzeń – facet był dorosły, jego konkubina była w ciąży. Nie było niczym niezwykłym, że „zniknął”. Nawet nie wiem, czy zrobili cokolwiek, by go szukać. Takie sprawy pewnie są u nich na porządku dziennym.

Zostałam z wyremontowanym pokojem pełnym zabawek i ubranek oraz filmikami, na których Wojtek zapewniał córkę, że ją kocha i tak będzie zawsze.

Nie mogłam uwierzyć, że tak się nabrałam. Skąd przyszło mi do głowy, że facet, którego znałam raptem parę miesięcy, zwiąże się ze mną na zawsze i będzie wychowywał ze mną dziecko?

Usiłowałam się czegoś o nim dowiedzieć i wszędzie natrafiałam na mur. Najlepszy przyjaciel Wojtka – jak się okazało – znał go od trzech lat i poznał w siłowni, kolejny kolega – od czterech i pół roku. Nikt nie mógł powiedzieć o Wojtku nic ponad to, co sam opowiadał o sobie ludziom. Zorientowałam się, że zmarli rodzice, brak rodzeństwa i daleka rodzina za granicą to wygodne wymówki na to, bym nie poznała jego przeszłości.

– Nie mam pojęcia, kto jest ojcem mojego dziecka – powiedziałam raz do Marty, mojej najlepszej przyjaciółki. – Wojciech Malinowski… To tak popularne imię i nazwisko, że niczego konkretnego nie można się dowiedzieć. Zresztą, nawet nie wiem, czy tak się naprawdę nazywał…

Wszyscy mi współczuli, chociaż miałam wrażenie, że niektóre koleżanki uważają, że w jakimś sensie „dostałam za swoje”. Jakby musiała istnieć kara za naiwność. Byłam jednak w zaawansowanej ciąży i nikt nie mówił mi wprost, że byłam kretynką, nie zabezpieczając przyszłości swojej i dziecka. Jak niby miałabym to zrobić – tego nie wiedziałam, ale i tak czułam się jak głupia.

Czyżby to był on?

Pierwszy raz przyszło mi do głowy, że Wojtek wrócił, gdy wychodziłam ze szpitala z Sonią w nosidełku. Kiedy wsiadałam do samochodu, zauważyłam znajomą sylwetkę na końcu parkingu. Czy to był Wojtek? Nie wiedziałam, bo zaraz oddalił się szybko.

Kolejny raz przydarzył mi się, kiedy Sonia miała pół roczku i byłam z nią w minizoo. Na moment odwróciłam się od wózka, żeby zapłacić za wodę, i wtedy, w odbiciu szyby kiosku z napojami zobaczyłam kogoś strasznie podobnego do Wojtka. Przez długą chwilę udawałam, że szukam pieniędzy, by go obserwować. Stał niezbyt daleko i patrzył w naszą stronę. Miał na sobie znajomy płaszcz, ten sam, w którym wyszedł tamtego dnia i nie wrócił.

– To przez ten płaszcz – stwierdziła Marta. – Przecież w odbiciu z tak daleka nie mogłabyś zobaczyć twarzy…
Ale we mnie zakiełkowała wtedy myśl, że Wojtek kręci się wokół nas.
– Może jest żonaty, ma rodzinę? – zastanawiałam się. – Musiał ze mną zerwać i uznał, że tak będzie prościej, ale ciągnie go, żeby zobaczyć małą.

Czasami wyobrażałam sobie, że mój eks był tajnym agentem i zniknął, żeby nas chronić, innym razem – że pracował dla mafii i musiał się od nas odciąć, bo to było dla nas niebezpieczne.

Marta wysłuchiwała moich szalonych pomysłów i usiłowała nie okazywać, jak bardzo żałosna jestem, wymyślając te historie. Jej zdaniem Wojtek nie chciał brać odpowiedzialności ani
płacić alimentów, więc czmychnął jak tysiące mężczyzn przed nim.

Ale jednego razu była przy mnie, kiedy znowu go zobaczyłam. To było latem, pojechałyśmy z jej nastoletnimi dzieciakami zwiedzać ruiny jakiegoś zamku. Szarpnęłam Martę za ramię.

– Widzisz tego faceta? – wskazałam palcem oddalony o kilkanaście metrów pagórek. – Ej, nie gap się tak na niego!

Zerknęła i przytaknęła. Tak, ona też dostrzegła mężczyznę w płaszczu, co wydało jej się dziwne, bo było dość ciepło. Ale nie potwierdziła, że to Wojtek.
– To pewnie turysta, który za ciepło się ubrał – skwitowała moją ekscytację. – Serio, myślisz, że za tobą jeździ? I co robi? Filmuje ciebie i Sonię z ukrycia?
– Może – wzruszyłam ramionami, nieco zraniona jej sceptycyzmem.
– Może cały czas nas obserwuje, wie przecież, gdzie mieszkam i gdzie pracuję. Może obserwuje Sonię, jak chodzi z nianią… O, Boże!

Nagle uświadomiłam sobie, jak niebezpieczny może być mój były partner.

Zaczęłam wypytywać panią Krysię, przemiłą opiekunkę mojej córeczki, czy nie zauważyła, że ktoś je obserwuje, aż ją tym wystraszyłam. Niczego takiego nie zauważyła, ale ja i tak zaczęłam obsesyjnie się rozglądać, podejrzewając, że Wojtek może chcieć zrobić coś więcej, niż tylko patrzeć na nas z odległości.

– A co, jeśli ją porwie? – zapytałam raz mamę, bo Marta przewracała oczami na moje teorie spiskowe. – Może szuka dogodnej okazji? Przecież ja go kompletnie nie znam! Kto wie, może Wojtek jest przestępcą!
Mama mnie uspokajała, mimo to między słowami zasugerowała, żebym zmieniła zamki w drzwiach. Przerażona, że nie pomyślałam o tym wcześniej, natychmiast wezwałam ślusarza.

Przez kolejny rok nigdzie nie zauważyłam znajomej sylwetki i myślałam, że Wojtek dał nam spokój. Pożałowałam nawet, że posądzałam go o złe zamiary. Chociaż znałam go krótko, to przecież się kochaliśmy. Oglądałam filmiki, które nakręcił dla Soni, przeglądałam nasze zdjęcia i zastanawiałam się, jak mogłam tak źle o nim myśleć. Ten mężczyzna naprawdę cieszył się, że zostanie ojcem, wyglądało też na to, że był szczery w uczuciach wobec mnie. Nie wiedziałam, co takiego zmusiło go, by zerwał z nami kontakty, ale to musiało być coś ważnego. Inaczej by nas nie porzucił, czułam to.

Gdzie jest moja córka?!

W końcu zaczęłam wręcz tęsknić, by znowu przyłapać go na tym, jak kręci się wokół nas. Przed zaśnięciem marzyłam o tym, że Wojtek po prostu podejdzie do mnie któregoś dnia, poda powód, dla którego nas zostawił i poprosi, żebym go wysłuchała.

– Po prostu do nas wróć – szeptałam w ciemność i trenowałam możliwe odpowiedzi na jego tłumaczenia.
Jakiś miesiąc przed tą idiotyczną histerią na placu zabaw zdarzyło się coś, co sprawiło, że zaczęłam się bać o swoje zdrowie psychiczne. Tak bardzo tęskniłam za Wojtkiem, że zaczęłam widzieć go coraz częściej, chociaż zawsze kiedy przyjrzałam się jakiemuś mężczyźnie po raz drugi, okazywało się, że był jedynie odrobinę podobny do mojego byłego.

Ale wtedy byłam w galerii handlowej z Sonią. Córeczka miała już cztery latka i była dzieckiem równie niecierpliwym co energicznym. Wystarczyła chwila nieuwagi w sklepie obuwniczym, bym straciła córkę z oczu.

Kiedy wypadłam przed butik, Soni nie było. Nie weszła też do sklepu obok ani naprzeciwko. Biegałam po całej alejce, zaglądając do sklepów i wykrzykując pytania do ludzi, którzy tylko kręcili głowami.

Po kilku minutach podszedł do mnie ochroniarz i zaoferował pomoc. Byłam już kompletnie spanikowana, przypomniały mi się wszystkie historie o dziewczynkach porwanych w galeriach i supermarketach, które następnie w toalecie przebierano i strzyżono, by wyprowadzić je jako chłopców.

Ochroniarz połączył się z centralą i zgłosił zaginięcie dziecka. Ktoś na górze wydał polecenie zamknięcia wszystkich drzwi i niewypuszczania nikogo ze środka. Z głośników popłynęły komunikaty. Słyszałam, jak głos w krótkofalówce mówi, że w toaletach na parterze nikogo nie znaleziono, ja krzyczałam, żeby przeszukali parking, bo moja córka może już być nieprzytomna i związana w bagażniku jakiegoś samochodu.

Nagle ochroniarz, który przez cały czas mi towarzyszył, odebrał kolejny komunikat.
– Znalazła się – powiedział, a ja zaczęłam płakać z ulgi. – Ktoś przyprowadził ją z parkingu na dachu. Nie wiedziała, że jej szukamy.

Chciałam wiedzieć, kim była osoba, która znalazła moje dziecko, ale kobieta w cukierni, która zgłosiła znalezienie, umiała tylko powiedzieć, że był to łysy mężczyzna w średnim wieku.
– Podszedł z nią do stolika i ją tu posadził – relacjonowała. – Widziałam, jak się oddala, ale myślałam, że to jej ojciec. Dopiero po chwili się zorientowałam, że to jest to dziecko, którego szukają.

Pytałam Sonię, co się stało, ale była wystraszona chaosem, jaki spowodowała. Twierdziła, że kiedy oglądałam buty, zobaczyła panią z malutkim pieskiem w torebce i poszła za nią, bo chciała pieska pogłaskać.
– Był w sukience. Takie szczeniątko w sukience i z kokardką – opowiadała, a ja nienawidziłam się za to, że na moment straciłam ją z oczu.

Potem moja córeczka zgubiła panią z pieskiem i postanowiła jej poszukać na innych piętrach. Wjechała więc schodami ruchomymi z jakąś rodziną na wyższy poziom, a następnie wsiadła do windy i nacisnęła czwórkę. Czwórka oznaczała parking na dachu budynku.
– Nie wiedziałam, jak wrócić, bo ta winda pojechała i nie wracała – wyznała zawstydzona. – I chciałam zejść po balkonikach – dodała, a ja zrozumiałam, że planowała wyjście poza barierkę i zeskoczenie na gzyms.

Nie znała pana, który do niej podszedł i powiedział, że mama jej szuka, ale zapamiętała, że miał długi płaszcz. Zamarłam, kiedy to usłyszałam.

Kiedy tylko wróciłam do domu i położyłam moją uciekinierkę spać, zadzwoniłam do Marty.
– Mów po kolei – upomniała mnie kiedy zaczęłam od słów „on tam był, śledził nas” i jednocześnie próbowałam relacjonować zaginięcie dziecka.

Ujawnij się wreszcie!

Kiedy uporałam się z chronologią i doszłam do tego, co opowiedziała Sonia, Marta mi przerwała:
– Więc mówisz, że Wojtek za wami przez cały czas łaził, zobaczył, że Sonia pojechała na dach, złapał ją i sprowadził na dół, ale nie chciał się z tobą spotkać, tak? – w jej głosie usłyszałam niedowierzanie.
– Co cię w tym tak dziwi?! – byłam wściekła za to, że mi nie wierzy. – To był facet w płaszczu! On ciągle łazi w tym cholernym płaszczu! Może nie chciał, żeby Sonia go widziała, ale nie miał wyjścia? Ona próbowała wyleźć za barierki! Musiał coś zrobić!
– A dlaczego ciągle unika ciebie? – zadała rzeczowe pytanie przyjaciółka. – Serio, myślisz, że nie chce płacić ci alimentów, ale nie może się powstrzymać, żeby was nie śledzić? Przecież to jakieś pokręcone…

Tak, przyznałam jej rację, że to wszystko było pokręcone, ale naprawdę nie miałam pojęcia, co się działo. Wiedziałam tylko tyle, że pewnego dnia ojciec mojego nienarodzonego jeszcze dziecka wyjechał z pracy i nigdy nie dotarł do domu oraz to, że nie udało mi się poznać jego rodziny ani nikogo, kto mógłby mi powiedzieć, kim on, do cholery, naprawdę był.

Więc mógł być każdym. I mieć dowolną motywację, żeby nas opuścić, a potem obserwować z daleka. Nie wiedziałam tylko, że był tak blisko.

Próbowałam wyciągnąć z Soni jego opis, ale była dzieckiem – dla niej wszyscy łysi, dorośli mężczyźni wyglądają tak samo. Poza tym na parkingu było ciemno, a ją interesowało tylko to, jak nie dostać bury za zgubienie się.

Kiedy więc zniknęła mi z oczu na placu zabaw, wpadłam w panikę, że Wojtek znowu jest w pobliżu. Rozumiałam już, że nie chce porwać mi córki, ale sama myśl, że mógłby ją gdzieś nawet na moment zabrać czy coś do niej powiedzieć, mnie przerażała.

Ale Sonia tylko bawiła się z Asią w drewnianym okręcie.

Wtedy zaczęłam się przygotowywać do następnego razu. Musiałam być gotowa, więc zrobiłam plan.

Wiedziałam, jak się zachowam, kiedy znowu zauważę go kątem oka. Mój plan zakładał udawanie, że się nie zorientowałam, wyciągnięcie telefonu i udawanie, że coś piszę, a tak naprawdę zrobienie mu zdjęcia.

Musiałam mieć pewność, czy to Wojtek, musiałam udowodnić mamie i Marcie, że mam rację, a potem zacząć go na poważnie szukać. Nie mogłam dłużej żyć między fantazjami, że do mnie wróci, a strachem, że jest czarnym charakterem o złych zamiarach…

Tymczasem jednak Sonia chodziła do przedszkola, ja pracowałam, w weekendy spacerowałyśmy po okolicy, a Wojtek nie pokazał się ani razu.
– Ujawnij się wreszcie! – mamrotałam w domu, wyobrażając siebie, że mówię do niego. – Nie mogę tak dłużej! Chcę wiedzieć, co się wtedy stało! Jakikolwiek miałeś powód, żeby nas zostawić, chcę go znać! Nie będę zła, obiecuję. Po prostu się ujawnij!

Myślę, że wiedział, jak się męczę i miał już tego dość. Może nie mógł ujawnić się wcześniej, bo to nie był odpowiedni czas, a może nigdy nie miał tego zrobić, ale nie potrafił zignorować mojego cierpienia. Sądzę, że widział, jak na otwartej przestrzeni strzelam oczami na boki, jak podskakuję na każdy szelest, jak czaję się przy zgaszonym świetle za firanką, zerkając na ulicę w nadziei, że on będzie tam stał.

Ujawnił się w czwartek po południu, godzinę przed tym, jak miałam odebrać Sonię z przedszkola.
– Pani Doroto, znaleźliśmy samochód pani partnera, którego zaginięcie zgłosiła pani ósmego lutego dwa tysiące szesnastego – poinformowała mnie funkcjonariuszka policji. – Czy może pani do nas przyjechać?
Okazało się, że Wojtek cały czas był w swoim samochodzie. Siedział za kierownicą. Od pierwszego lutego dwa tysiące szesnastego roku.

Jego samochód został znaleziony przypadkiem przez nurków, którzy przeszukiwali rzekę z powodu zupełnie innego zaginięcia. Ciało było w stanie rozkładu, ale potwierdzono, że należało do Wojtka. Znaleziono też jego dalekich krewnych. Wszystko, co mi mówił, było prawdą: jego rodzice nie żyli, był jedynakiem. Dawnych przyjaciół zostawił w dawnym miejscu zamieszkania, bo ci wzięli stronę jego byłej dziewczyny, która po rozstaniu potwornie go oczerniała. Niczego przede mną nie ukrywał, naprawdę mnie kochał i cieszył się, że będzie tatą.

W jednej chwili zrozumiałam, że Wojtek nigdy nas nie porzucił. Zginął w drodze do nas, z jakiegoś powodu jego auto wpadło do rzeki, pechowo nie było świadków wypadku.

Z jednej strony mój świat ponownie się zawalił, bo zrozumiałam, że marzenia o jego powrocie nigdy się nie spełnią, z drugiej poczułam coś w rodzaju ulgi, że już wszystko wiem.

Tylko czy na pewno wszystko?

Nie myślę o tym. Nie uważam, że widywałam ducha. Dałam się przekonać Marcie, że widziałam to, co chciałam, że to działała moja wyobraźnia.

Kim jednak był łysy mężczyzna w płaszczu, który uratował i zwrócił mi Sonię? Może Wojtek naprawdę jej strzegł, tak jak kiedyś obiecał?

Dorota, 41 lat

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama