Z mojej rodzinnej wioski wyjechałam w wieku dwudziestu dwóch lat, i nie wróciłam do niej przez następne dwadzieścia cztery. Musiałam przyjechać na pogrzeb dziadka, taka była jego wola. Mogłam nie posłuchać, ale wtedy cały majątek rodziny trafiłby w ręce sołtysa, a na to nie mogłam pozwolić. Moja córka, Zuzia, zasługiwała na lepsze życie niż to, które mogłam jej zapewnić w mieście.

Reklama

Dziadek Konstanty w ten sposób zza grobu zemścił się na mnie. Bo mimo upływu lat ludzie w wiosce wciąż pamiętali przeszłość. Wciąż byłam siostrą potwora, jego wspólniczką, która powinna jak i on ziemię gryźć, a nie żyć i jeszcze sama rodzić dzieci. Widziałam to w ich oczach, gdy siedziałam w ławce kościelnej podczas mszy, gdy szłam za trumną dziadka wiejską drogą, gdy stałam przy otwartym grobie, trzymając w dłoni ciepłą łapkę sześcioletniej córeczki. Dziadek chciał, żebym poczuła tę ich nienawiść, żebym znów się bała, tak jak wtedy, gdy pod osłoną nocy uciekałam ze wsi.

Nikt nie złożył mi kondolencji.

Kiedy wróciłyśmy do pustego domu dziadka, odetchnęłam. Zuzia bawiła się w pokoju dziennym, a ja poszłam do kuchni przygotować obiad. Stanęłam przy zlewie i spojrzałam za okno, na podwórze, na drzwi stodoły. I wspomnienia, trzymane pod psychicznym kamieniem w głębi duszy przez dwie dekady, nagle wydostały się na wolność.

Dwadzieścia cztery lata wcześniej w wiosce zaginęła ośmioletnia córeczka sołtysa. Wyszła z domu do kurnika po jajka i nie wróciła. Przez tydzień wszyscy jej szukali, mieszkańcy, policja.

Zobacz także

Niby sam się powiesił

Po tygodniu przerwano poszukiwania, jedynie jej matka, na wpół oszalała, krążyła po okolicy, nawołując córkę. Zaczepiała mężczyzn i chłopców, każdego oskarżając o porwanie dziecka. Kiedy wyszło na jaw, że dziewczynka nie żyje, kobieta powiesiła się w naszej stodole, tam, gdzie dziadek Konstanty znalazł ciało Madzi, zagrzebane w kupie siana. Przyjechała policja, prokurator, funkcjonariusze chodzili od domu do domu, spisując zeznania…

To mógł zrobić ktokolwiek.

Nie wiem, kto wskazał jako winowajcę Marka, mojego brata bliźniaka. Może sołtys, może jakiś sąsiad. Skoro nie było innych opcji, najłatwiej było wskazać kogoś, kto się nie mógł bronić.

Marek nie do końca był sprawny intelektualnie, więc ja się nim opiekowałam. Znałam go jak nikt inny. Kochał dzieci, bo były do niego podobne, lepiej się z nimi dogadywał niż z dorosłymi. Dzieci traktowały go jak swojego, nie oceniały. Często ludzie widzieli, jak Marek gadał z nimi, bawił się. Nie rozumiem, jak komuś mogło przyjść do głowy, że to on zabił ośmiolatkę. Że wcześniej ją wykorzystał. Mówiłam wszystkim, że on w ogóle o tym nie myślał, ale nikt mi nie wierzył. Jakiś policyjny psycholog stwierdził, że taki młody mężczyzna jak mój brat, który bezpiecznie czuł się z dziećmi, właśnie dziecko mógł wybrać jako obiekt rozładowania napięcia seksualnego.

Policja nie zdążyła go aresztować. Kilku mieszkańców wioski wyciągnęło nocą mojego brata z domu. Zaciągnęli go do stodoły, by go tam ukarać. Chciałam walczyć o brata, ale dziadek uwięził mnie w schowku, mówiąc, żebym się modliła, by i mnie nie ukarano – bo nie upilnowałam brata. Najbardziej zabolało mnie, że dziadek, który powinien nas bronić, stanął po stronie oprawców.

Czy wierzył w winę Marka? Nie sądzę. Był po prostu tchórzem. Kiedy babcia jeszcze żyła, mawiała, że najważniejsze to przetrwać. A w trudnych czasach przetrwanie oznacza bycie tam, gdzie jest siła. A niekoniecznie racja. Słabe.

Ręka rękę myje…

Marek nie przeżył tej kary. A ja jeszcze tej samej nocy musiałam uciekać z domu. Dziadek powiedział, że kiedy mężczyźni z Markiem przeszli do stodoły, znaleźli powieszoną sołtysową. Krzyk jej męża mroził krew żyłach.

Mój brat nie zabił dziecka. Ale sprawcy nie odnaleziono, bo przestano szukać. Policja uznała, że Marek, chcąc uniknąć więzienia, sam odebrał sobie życie. W raporcie nie napisano o krwiakach od uderzeń, o połamanych żebrach. I że gdy zawisł, już był trupem. Nigdy mnie to nie dziwiło, komendantem posterunku był kuzyn sołtysa.

Tak sobie myślę, że pewne rodziny chronią się nawzajem, nawet gdy muszą wejść na drogę przestępstwa. Inne zaś zamykają oczy, nawet gdy ich krewniakom dzieje się niesprawiedliwość.

Z zanurzenia w przeszłości wyrwała mnie Zuzia. Trzymała w łapce kartę bloku rysunkowego. Kiedy rzuciłam okiem na rysunek, niemal zemdlałam z wrażenia. To był dokładny portret człowieka, którego znałam z przeszłości: pan Jacenty, nauczyciel w zbiorczej szkole podstawowej w naszej wsi. Mieszkał niedaleko szkoły z żoną i nastoletnim synem. Pod portretem widniał niewielki rysunek leżącej na ziemi dziewczynki z rozrzuconymi rękami i nogami. To było jak wskazanie palcem.

Ale nie to mną wstrząsnęło, tylko fakt, że był to rysunek zrobiony ręką Marka. To był jego jedyny talent. Poznałabym ten styl i za sto lat. Uciekając, zabrałam ze sobą wszystkie jego obrazki. Tak sądziłam. Wzięłam kartkę od Zuzi.

– Gdzie to znalazłaś? – z trudem opanowałam drżenie głosu.
– Narysowałam. To znaczy… – zacukała się na moment. – Rysowałam sobie kotka, ale nagle… zaczęłam rysować to. I… samo się rysowało – Zuzia patrzyła na mnie szeroko otwartymi, spokojnymi oczyma; z pewnością mówiła prawdę.

Rozejrzałam się wokół. Uczucie, że nie jesteśmy tu same, pogłębiło się. I już wiedziałam, dlaczego.

Zostawiłam Zuzię w domu, a sama poszłam z rysunkiem do Marty Kowalikowej. Mieszkała trzy domy dalej i należała do tych nielicznych osób w wiosce, które były mi życzliwe. A przynajmniej nie okazywały wrogości.

Usiadłyśmy w kuchni przy stole.
– Więc mówisz, że to narysował twój brat… – Marta powtórzyła moje słowa. – Ręką twojej córki.
– To się nazywa pismo automatyczne – wyjaśniłam. – Mój brat wskazuje zabójcę. Przecież wiesz, że on nie zabił.
Uciekła spojrzeniem. Wiedziała. Ale jak mój dziadek, chciała przetrwać.
– Wiesz, skoro tak mówisz… – zastanowiła się chwilę. – To ja już rozumiem, co mu się stało.

– Panu Jacentemu? Co?
– Zaczęło się kilka miesięcy po tamtych wydarzeniach. Nie mógł spać, jeść. Jego żona nie mogła wydobyć z niego, co się dzieje. Dlaczego nagle zrywa się z łóżka i w panice chowa do szafy. Albo biegnie przez wioskę, jakby go goniły demony. Przestał uczyć, bo gdy wchodził do klasy, dostawał mdłości. A potem zaczął się drapać, do krwi. Że niby pod skórą ma robaki. W końcu stracił kontakt z rzeczywistością. Cały czas się z kimś wykłócał, że on go nie zmusi. Nie wiadomo było, kto i do czego…
– Żeby się przyznał do zabójstwa – wyszeptałam.
– Może. Jakiś rok później zabrali go do wariatkowa. Chyba kilka lat temu zmarł. Tak słyszałam.
– No to jak mogę przywrócić cześć mojemu bratu?

Patrzyłyśmy na siebie przez moment. Moja dawna przyjaciółka znów odwróciła wzrok. Zrozumiałam. Wróciłam do domu dziadka.

Wcześniej myślałam, że może przyjedziemy tu z moją córeczką na stałe, ale teraz już byłam pewna, że nie chcę, żeby moja córka tu się wychowywała. Nie wśród tych ludzi. Przetrwanie to za mało.

Adela, 46 lat

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama