Reklama

Zabiłem swojego brata. Siedziałem na schodach, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Patrzyłem w dół na jego nieruchome ciało. Zabiłem go. I co teraz? Alina jest w ciąży, a ja trafię za kraty. Ale najgorsze jest to, że zawiodłem mamę…

Reklama

Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie dzień, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem.

Był rok 1947

Miałem siedem lat i mieszkałem w sierocińcu. Pamiętam szarą salę, w której stało dwadzieścia żelaznych łóżek. Spali w nich podobni do mnie mali chłopcy. Każdy się bał, że następnego dnia to jemu każą klęczeć w kącie z rękami podniesionymi do góry. Tak karano tych, którzy w nocy zmoczyli łóżka, a moczył się prawie każdy.

Tamtego dnia stałem przy oknie, patrząc na podwórko. Poczułem szarpnięcie za ramię. Odwróciłem się. Za mną stała wychowawczyni.
– Chodź ze mną – nakazała.

Ruszyła przed siebie. Nie odwracała się, żeby sprawdzić, czy idę jej śladem. Nie musiała. Za nieposłuszeństwo dostawaliśmy lanie.
– Nie zostawaj z tyłu – upomniała mnie surowo wychowawczyni.

Dobiegłem do jej szerokiej szarej spódnicy. Minęliśmy mroczny korytarz wyłożony ciemnobrązową boazerią. Szliśmy i szliśmy, aż dotarliśmy do drzwi gabinetu dyrektorki domu dziecka. Kiedy uświadomiłem sobie, gdzie jestem, poczułem strach. Nigdy tu nie byłem. Ale o tym miejscu krążyły wśród chłopców straszne opowieści o niepotrzebnych dzieciach.

Co jakiś czas – opowiadaliśmy sobie podczas ciszy nocnej – nauczycielka każe jednemu z dzieci iść za nią. Prowadzi je do dyrektorki. I takie dziecko nigdy już nie wraca, bo jako niepotrzebne zostaje zabrane do kotłowni przez Suchego Fredka. Tam palacz ćwiartuje je i wrzuca do pieca. Dlaczego? Bo sierocińcowi znowu obcięli przydział węgla na zimę albo dostaliśmy za mało kaszy lub chleba. I kiedy w salach zapadała cisza, każde dziecko modliło się, żeby nigdy nie okazało się niepotrzebne.

Siedziałem więc na skrzypiącym krześle i trząsłem się ze strachu. Wreszcie drzwi gabinetu otworzyły się szeroko. Wszedłem. Oprócz dyrektorki zobaczyłem młodą kobietę z dużym brzuchem. Na mój widok nieznacznie się uśmiechnęła.
– I jak się pani podoba? – spytała dyrektorka nieznajomą, po czym podeszła do mnie, położyła mi rękę na głowie i okręciła mną niczym manekinem.
– Trochę chudy, ale ma miły wyraz twarzy – odparła kobieta z brzuchem.
– W takim razie zostawię was samych – dyrektorka lekko poklepała mnie po głowie. – Dobrze się zastanów, co odpowiedzieć, gdyż od tego może zależeć twoje dalsze życie – powiedziała do mnie.

Zrozumiałem, że zaraz się okaże, czy trafię do kotłowni Suchego Fredka, czy zostanę przy życiu.
– Podejdź do mnie – poprosiła nieznajoma. – Ja mam na imię Marta, a ty?
– Seweryn – odpowiedziałem cicho.
– Jestem samotną kobietą i niedługo urodzi mi się dziecko – wskazała wzrokiem na swój wielki brzuch. – Nie poradzę sobie sama w domu. Nie mam nikogo bliskiego. Rodzinę Niemcy zabili mi w czasie wojny. Parę miesięcy temu mój mąż zginął od wybuchu miny w czasie odgruzowywania miasta. Potrzebuję kogoś, kto zajmie się dzieckiem, gdy ja pójdę do pracy w fabryce. Dyrektorka mówiła, że jesteś silny, posłuszny i inteligentny. Nasza umowa jest prosta – ty mi pomożesz w domu, a ja w zamian wezmę cię na wychowanie, dam jeść i będę traktowała jak własnego syna. Czy czegoś nie rozumiesz z tego, co powiedziałam?
– Rozumiem wszystko.
– Chcesz iść ze mną?

Nie zastanawiałem się nawet chwili

Opuściliśmy sierociniec przez główną bramę. Obejrzałem się tylko raz. Pomyślałem, że chłopaki znów będą opowiadać, że kolejne niepotrzebne dziecko trafiło do Suchego Fredka. Ale ja już znałem prawdę.

Marta mieszkała w pokoiku przy ulicy Stalowej, na Starej Pradze, po prawej stronie Wisły.

Czasu dla siebie miałem niewiele. Do moich obowiązków należało sprzątanie mieszkania. Dosyć szybko się wprawiłem i wychodziło mi to całkiem nieźle. Rano przed wyjściem do fabryki Marta nastawiała kartoflankę, a ja miałem ją wyłączyć, gdy wskazówka zegarka znajdzie się na wskazanej mi liczbie. Kiedyś zasnąłem, gapiąc się na zegarek. Zupa się wygotowała, a garnek przypalił. Siedziałem przerażony w mieszkaniu i czekałem, aż w drzwiach stanie Marta. Byłem pewien, że za karę odprowadzi mnie do sierocińca, a tam zajmie się mną Suchy Fredek.

Kiedy Marta wróciła, stałem już przy drzwiach ze swoimi rzeczami spakowanymi w węzełek. Powiedziałem jej, co się stało. Kiedy zobaczyła moje spakowane rzeczy, w jej oczach dostrzegłem łzy.
– Nic się nie stało – przytuliła mnie i pogłaskała po głowie. – Możemy przecież zjeść chleb ze smalcem.

Byłem zdumiony, że nie nakrzyczała na mnie, nie zbiła pasem. Chyba wtedy ją pokochałem i przysiągłem sobie, że będę jej służył najlepiej, jak potrafię. Od tego dnia w myślach nazywałem ją mamą.

Dwa miesiące po mojej przeprowadzce na Pragę urodził się Marek.
– To twój brat – powiedziała Marta, gdy wyszła ze szpitala z dzieckiem. – Kochaj go jak brata i opiekuj się nim jak bratem. A wtedy będziesz miał rodzinę.
Patrzyłem na czerwoną twarzyczkę dziecka i przysiągłem sobie, że tak będzie.
– Mój brat – szepnąłem.

Poczułem pocałunek Marty na włosach. Moje serce zalało ciepło.

Nie poszedłem do szkoły, bo musiałem zostać przy dziecku. Szybko nauczyłem się przewijać małego. Dziś może to wzbudzać zdziwienie, ale parę lat po wojnie, zwłaszcza w biednych dzielnicach Warszawy, dzieci musiały dorastać bardzo szybko. Widok ośmio- czy dziewięciolatki z malcem w beciku nikogo nie dziwił.

W niedzielę, gdy Marta zostawała w domu, mówiła, żebym poszedł na podwórko i pobawił się z chłopakami. To były najpiękniejsze chwile każdego tygodnia.

Kilka razy wróciłem do domu poobijany przez łobuziaków. Czasem miałem w oczach łzy. Wtedy Marta patrzyła na mnie i mówiła stanowczym głosem, żebym nie był ciapą. Jakiś rok później wróciłem z podwórka też solidnie poobijany, a w dodatku z rozdartą koszulą.
– Mówiłam ci, żebyś nie był ciapą.
– Nie byłem – odpowiedziałem twardo. – Heniek uciekł z krzykiem po ojca.
Zaskoczona Marta podniosła na mnie wzrok.
– I co?
– Przyszedł pan Sawicki i spytał chłopaków, czy walka była uczciwa. Powiedzieli że tak. Wtedy Heniek dostał od ojca pasem przy wszystkich, że leci na skargę tylko dlatego, że przegrał.
Marta podeszła do mnie i przytuliła.
– Tutaj, synku, trzeba walczyć o swoje. Nie pytaj dlaczego, takie jest życie.

Zamurowało mnie

Po raz pierwszy powiedziała do mnie „synku”… Serce zabiło mi dziwnie. Tak bardzo chciałem być jej synem, ale wiedziałem, że jestem tylko służącym wziętym z sierocińca, by pomagać. Swoją pracą zarabiam na chleb. To Marek był jej dzieckiem. I musiałem się z tym pogodzić.

Do szkoły poszedłem dwa lata później. Po lekcjach biegłem po zakupy, które Marta wypisywała na kartce. Potem odbierałem Mareczka od sąsiadki, która dokładała mi swojego dzieciaka. Po trzech godzinach inna sąsiadka zabierała ode mnie maluchy, a ja szedłem do pana Genia pomagać mu za złotówkę w zakładzie fryzjerskim.

Miesięcznie przynosiłem do domu dwadzieścia złotych, dzięki czemu stać nas było co jakiś czas na kupno
owoców. Te Marta przecierała małemu, a my ogryzaliśmy resztki.

Marek powoli rósł. Żył jak pączek w maśle. Cały świat kręcił się wokół niego. Mareczek był nadąsany, więc pytaliśmy, skąd taka minka. Mareczek płakał, a my szukaliśmy przyczyny jego łez. Mareczek mówił, że czegoś chce… i to dostawał. I kiedy ja pracowałem – przyuczałem się do zawodu w salonie fryzjerskim pana Genia – on korzystał z życia.

Po raz pierwszy przyszedł do domu pijany, gdy miał szesnaście lat. Popijał wcześniej po bramach, sąsiedzi donosili Marcie, ale ona zaprzeczała. Jej Mareczek był przecież bez skazy. Nigdy nie robiła mu wyrzutów.

Gdy byliśmy sami, to ja warczałem na niego, by się uczył, by nie klął przy matce i dobrze się do niej odnosił. A on wtedy wyzywał mnie od podrzutków, bękartów, śmieci, których nikt nie chciał.
– To dzięki mnie tu jesteś – mówił. – Mama wzięła cię z przytułku, żebyś mi dupę podcierał i rzygi zmywał. Więc rób to, do czego zostałeś stworzony.

Miałem ochotę wepchnąć mu te słowa do gardła, ale się powstrzymywałem. Mówił przecież prawdę. No i obiecałem sobie, że będę służył Marcie najlepiej, jak potrafię. A nie byłaby zadowolona, gdybym obił mordę jej ukochanemu synkowi.

Zazdrościłem Markowi i w głębi duszy uważałem, że on nie zasługuje na taką miłość. Ale co robić… Jak powiedziała mama, takie jest życie.

Po dwóch latach pracy w zakładzie fryzjerskim pan Genio zaprosił mnie do domu na obiad. I tak poznałem jego córkę Anielę. Pobraliśmy się rok później i zamieszkaliśmy u teścia. A że do mamy nie miałem daleko, często ją odwiedzałem. Tamtego dnia był już wieczór, gdy do niej wpadłem. W mieszkaniu było ciemno, więc chciałem zapalić światło.
– Nie zapalaj – usłyszałem cichy głos mamy. – Muszę trochę zaoszczędzić na prądzie.
– Jak chcesz – usiadłem przy stole. – Przyniosłem ci jabłka. Gdzie Marek?
– Wyszedł z kolegami.

Sięgnęła po torbę z owocami, którą postawiłem na stole, i w świetle ulicznej latarni zobaczyłem, że mama ma podbite oko, rozciętą i napuchniętą wargę.
– Marta, co on…
– Nie, zostaw – powiedziała gwałtownie. A potem już łagodnie, wręcz błagalnie. – Proszę cię.

Zacisnąłem usta. O tym, że Marek bije matkę, już mi sąsiedzi wspominali. Ale umowa między mną a mamą była taka, że jeśli ona nic mi nie mówi, to sprawa nie istnieje. Szanowałem to. Co nie znaczyło, że mam nie zareagować.

Następnego dnia przez szybę zakładu zobaczyłem Marka. Szedł ulicą z kolegami. Wyskoczyłem na dwór. Jego koledzy zobaczyli w moim ręku brzytwę i uciekli. Gdy zorientowałem się, w czym rzecz, schowałem ją do kieszeni.
– Znowu pobiłeś matkę – warknąłem wściekle.
– Moja matka, nie twoja, znajdo – odparł Marek. – Nic ci do tego.

Gniew podniósł mi ciśnienie i czułem, że jak w końcu nie trzasnę w tę jego zadowoloną, tępą japę, to pęknę.
– Posłuchaj, szmondaku… – ruszyłem na brata z zaciśniętymi pięściami.
I pewnie walnąłbym go, ale ktoś złapał mnie za ramię. Odwróciłem się. Za mną stał stary Sawicki. Wskazał wzrokiem dwóch milicjantów, którzy wyszli zza rogu. Marek roześmiał mi się w nos i pobiegł dalej ulicą.

Cały się trząsłem z gniewu, rozczarowania i nie wiem czego jeszcze. Pan Sawicki poklepał mnie po ramieniu.
– Nie przejmuj się tym gadaniem Marka. Dla Marty nie jesteś żadnym znajdą, tylko dobrym synem. Synem, jakiego ja chciałbym mieć – westchnął.

A ja w tym jego westchnieniu odczytałem całe jego rozczarowanie synem, Heńkiem, którego tamto lanie na podwórku nie nauczyło rozumu.

W końcu dostał za swoje

Tego dnia nie mogłem zajrzeć do mamy, ale poszedłem następnego, od razu po pracy. Jak tylko wszedłem na klatkę schodową, usłyszałem głos Marka.
– Dawaj pieniądze, stara k…, bo znowu nauczę cię rozumu.

Potem rozległo się jakby uderzenie i płacz mamy. Skoczyłem na górę, przesadzając po trzy stopnie. Czerwone plamy zaczęły latać mi przed oczami. Wiedziałem, że tym razem rozetrę gada o ścianę.

Drzwi do mieszkania były otwarte, Marek, pijany, kiwał się w wejściu. Mama leżała na podłodze, a on… on szykował się, by ją kopnąć ciężkim buciorem.

Szarpnąłem go za ramię. Wściekłość zaciskała mi gardło. Wręcz warczałem.
– O, obrońca się pojawił – wybełkotał pogardliwie mój brat. – Won stąd, to moje mieszkanie i moja matka…
– Ty won… – wycharczałem i silnym szarpnięciem wyciągnąłem gada na korytarz.

Puściłem rękaw i jeszcze go pchnąłem. Nie myślałem. Byłem wściekły. Chciałem, by zniknął. Marek zatoczył się tyłem na schody i runął w dół z krzykiem.

Coś chrupnęło. Drzwi mieszkania na półpiętrze się otworzyły i wyjrzał z nich stary Sawicki. Spojrzał na Marka, potem na mnie. Zanim do mnie dotarło, co to oznacza, usłyszałem szloch Marty i wróciłem do mieszkania.

Coś we mnie odpuściło

Pomogłem mamie podnieść się z podłogi i usadziłem ją na krześle.
– Czego chciał? – spytałem.
– Pieniędzy – wyszeptała. – Dziś wypłata w fabryce.
– Poczekaj, zobaczę, co z Markiem.

Wróciłem na schody. Brat leżał w miejscu, w którym upadł. Miał dziwnie wykręconą szyję. Otwarte, nieruchome oczy.

Opadłem ciężko na schodek. Zabiłem swojego brata.

Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Patrzyłem w dół, na jego nieruchome ciało. Zabiłem go. I co teraz? Alina jest w ciąży. A mnie zamkną za morderstwo. No i mama… znienawidzi mnie. Tak odpłaciłem się jej za dobroć. Poczułem w sercu ból.

W końcu ogarnąłem się, zszedłem na półpiętro i chciałem dotknąć brata, ale pan Sawicki znów wyszedł z mieszkania.

– Ja bym tego nie robił – powiedział cicho. – Niech mu ziemia lekką będzie. Widziałem, jak spadł. Jak nic skręcił sobie kark. Tak już jest, gdy młodzi nie potrafią pić wódki. No, ale – spojrzał na mnie ze smutnym uśmiechem – co na to my, kapkę mądrzejsi, możemy poradzić? Sam spadł i sam się zabił. O czym tu jeszcze gadać więcej?

Patrzyłem na niego w zdumieniu, ale on tylko kiwnął głową, znów poklepał mnie po ramieniu i wszedł do swojego mieszkania.

Wróciłem do mamy i powiedziałem, co zrobiłem.
– Zgłoszę się na milicję…
– Nie – powiedziała gwałtownie. – Nie. Jemu to już nie pomoże, a ja stracę najlepszego syna. Niech będzie tak, jak pan Sawicki powiedział.

Tuliłem moją matkę do siebie i powoli coś we mnie odpuszczało. Poczucie zagubienia, braku przynależności. Wreszcie we własnych oczach przestałem być służącym i stałem się synem.

Seweryn

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama