Reklama

Wydarzyło się to trzynaście lat temu, gdy wreszcie udało mi się uzbierać kwotę potrzebną na wymarzoną wyprawę do Azji. Znalazłam wycieczkę, wprawdzie z Niemiec, ale za to dużo taniej, i zorientowałam się, że dzieci do czwartego roku życia mogą lecieć za ułamek ceny. Jance do urodzin brakowało sześciu tygodni, więc to był ostatni dzwonek, żeby pokazać jej tanio kawałek świata.

Reklama

Mimo obaw moich bliskich, wycieczka wydawała się zupełnie bezpieczna. Naszą grupę poznałam na lotnisku w Monachium, składała się głównie z osób po sześćdziesiątce i dwóch małżeństw w średnim wieku. Janka z miejsca została maskotką grupy i chociaż nie rozumiała ani niemieckiego, ani angielskiego, doskonale umiała się skomunikować niewerbalnie, zwłaszcza z dwiema starszymi paniami, siostrami spod Lipska, które pierwszy raz w życiu leciały za granicę. Frieda i Helga zabawiały ją najpierw na lotnisku, a potem przez cały lot. Byłam im wdzięczna, bo mogłam się chociaż trochę zdrzemnąć w samolocie.

Córeczka była jak do rany przyłóż

Przez kolejne dni intensywnego zwiedzania Janka była bardzo cierpliwa. Z fascynacją oglądała świat zupełnie inny od tego, który znała, nie grymasiła przy posiłkach, a kiedy była zmęczona, po prostu zasypiała. O dziwo, szybko przyswoiła sobie kilka zwrotów po niemiecku i potrafiła powiedzieć Friedzie i Heldze, czego jej potrzeba. Starsze panie wręcz szalały na jej punkcie.

– Ma pani cudowną córeczkę – powtarzały jedna przez drugą. – Z nas żadna nie ma dzieci ani wnuków.

– Ale ja byłam nauczycielką przez czterdzieści lat – dodała Helga. – Mogłabym wiele powiedzieć o dzieciach! Nigdy nie widziałam tak mądrej dziewczynki jak Janka.

– Ja pracowałam jako opiekunka społeczna – uzupełniła Frieda. – Nie wyobrażam sobie, żeby któryś z moich podopiecznych zniósł tak spokojnie podobną wyprawę.

I ja byłam pod wrażeniem zachowania Janeczki. Do wszystkiego podchodziła z ciekawością, zadawała dużo pytań, rozumiała, co wolno, a czego nie wolno, i ani razu nawet nie płakała, chociaż momentami wycieczka była wyczerpująca.

Dlatego kiedy wsiedliśmy do malutkiego samolotu lokalnych linii lotniczych w Phuket, a Janka zaczęła płakać, pomyślałam, że czymś się struła albo łapie ją jakaś infekcja.

W życiu nie widziałam jej tak spanikowanej

– Mamo, wysiadamy! – najpierw szarpała mnie za ubranie, a potem zaczęła płakać i krzyczeć coraz głośniej. – Nie chcę lecieć tym samolotem!

– To tylko czterdzieści minut, kochanie – próbowałam ją uspokoić, bo w małym samolocie koncentrowała się na nas uwaga wszystkich pasażerów. – Zaraz wylądujemy i pójdziemy na piękną plażę! Od razu pójdziemy na spring rollsy, co ty na to?

Janka pokochała tajską kuchnię i spring rollsy zwykle wywoływały uśmiech na jej buzi. Ale nie tym razem.

– Mamo, nie chcę lecieć! Wysiadamy! – uparła się. – Wysiadamy!

Usiłowałam ją wypytać, co się dzieje. Ale nie bolał jej brzuszek, nie chciało jej się siusiu, była nawet wyspana. Ludzie z naszej wycieczki zerkali na nas ze zdumieniem, bo to był pierwszy taki „występ” małej od początku wyprawy.

Helga i Frieda siedziały przed nami i obie odwróciły się do nas, zaalarmowane nasilającą się histerią mojej córki. Jedna z nich zaczęła do niej mówić po niemiecku, zrozumiałam intonację pytania i już miałam jej powiedzieć, żeby przestała dodatkowo denerwować małą, kiedy zobaczyłam, że Janka się uspokaja. Rozumiała pytanie, tylko nie umiała odpowiedzieć. Zamiast tego pokazywała rączkami i mimiką, że coś jest straszne i przerażające.

– O co ona ją pyta? – zapytałam Helgę.

– Zapytała ją, co tam jest – przetłumaczyła na angielski Niemka. – Janka rozumie, tylko nie zna odpowiedniego słowa. Może niech pani ją zapyta.

– Ale gdzie co jest? – nie zrozumiałam, a starsza kobieta wskazała głową za okno.

Samolot stał wciąż na płycie, wyraźnie mieliśmy opóźnienie. Stewardzi roznosili wodę w plastikowych kubkach i odpowiadali na pytania podróżnych, że tak, zaraz wystartujemy. Spojrzałam za okrągłe okienko i nie zobaczyłam tam niczego szczególnego, ot, widać było skrzydło i dalszą część płyty. Ale zauważyłam, że córka wpatruje się w ten widoczny fragment skrzydła, jakby spodziewała się zobaczyć tam coś ciekawego i jednocześnie przerażającego.

– Co tam widzisz? – zapytałam.

– Teraz nic, ale tam był potwór! – szepnęła. – Siedział na skrzydle! Taki jak pies, ale siedział jak człowiek! Mamo, ja się boję! Chcę wysiąść! Nie jedźmy tym samolotem!

Stłumiłam westchnienie i zaczęłam jej tłumaczyć, że po prostu jest zmęczona i że nie ma się czego bać. Ale Janka nie przestawała zerkać w okno i nagle wydarła się głośniej niż poprzednio.

– Tam jest! – krzyczała i w panice usiłowała przejść po mnie do wyjścia.

Złapałam ją i usadziłam z powrotem, ale była już tak rozhisteryzowana, że nie mogłam jej utrzymać.

– On gryzie samolot! Mamo, uciekajmy!!! Mamo!!! – wrzeszczała, wiła się w moich ramionach i wierzgała nogami.

Byłam wściekła, ale musiałam wykonać polecenie stewarda

Awantura przyciągnęła stewarda, który poprosił, żebym uspokoiła dziecko. Ale Janki nie dało się uspokoić.

Wyrwała mi się i zamachnęła na oślep, trafiając Taja w brzuch.

– Madame! – spojrzał na mnie ostro.

– Jeśli nie uspokoi pani dziecka, poprosimy panią o opuszczenie samolotu.

Janka była w panice, jej wrzask wibrował mi w uszach, kilka razy dostałam cios w twarz czy głowę, bo córka usiłowała mi się wyrwać i uciec od tego czegoś, co ją straszyło zza okna. Pomyślałam, że może to pierwszy objaw zatrucia albo udaru słonecznego, jakieś halucynacje i omamy, ale nie miało to większego znaczenia, bo tym razem podeszło do mnie dwóch stewardów i oznajmiono mi, że kapitan nakazał mi wyprowadzenie dziecka z samolotu.

Chciałam protestować, tłumaczyłam, że to tylko dziecko, a my nie możemy odłączyć się od reszty wycieczki, ale wtedy podeszła nasza niemiecka przewodniczka i po krótkiej wymianie zdań z członkami załogi potwierdziła, że muszę wysiąść razem z wierzgającą i wrzeszczącą córką. Byłam bliska płaczu, nie wiedziałam, co zrobić, lecz stewardzi wyjęli mój bagaż podręczny ze schowka nad głowami, a przewodniczka powiedziała, że kiedy ktoś mnie odprowadzi do hali lotniskowej, dostanę z powrotem moją dużą walizkę. Dała mi też numer telefonu do lokalnego oddziału ich biura i zapewniła, że ktoś po mnie przyjedzie.

Tłumacząc Jance, że właśnie wysiadamy przez jej złe zachowanie, usłyszałam, że przewodniczka tłumaczy Heldze i Friedzie całe zajście. Musiała chyba dodać moje wyjaśnienie, że Janka miała omamy wzrokowe, bo obie Niemki z przerażeniem spojrzały za okno.

A chwilę potem… wyciągnęły też swoje walizeczki i oznajmiły, że zostają na ziemi ze mną. Mimo dezaprobaty przewodniczki, także wysiadły z samolotu. Po długich perypetiach, trzy godziny później, we cztery trafiłyśmy do hotelu w Phuket.

Byłam wściekła na córkę. Wszyscy mnie przestrzegali, że Tajlandia z dzieckiem to kiepski pomysł, ale nikt nie powiedział, że dziecko zepsuje mi wyjazd. A taka była grzeczna. Szkoda, że do czasu.

Kiedy Janka zasnęła, wyczerpana ciężkim dniem, włączyłam telewizor w pokoju hotelowym. Chwilę później zobaczyłam relację z jakiejś katastrofy lotniczej.

Kłęby dymu, akcja ratownicza na ziemi, jakieś napisy po tajsku. Nic nie rozumiałam, więc przełączyłam na BBC. Pięć minut później dowiedziałam się, że do katastrofy doszło w Tajlandii. Mały samolot lokalnych linii lotniczych lecący z Phuket do Bangkoku rozbił się z nieznanych przyczyn dwadzieścia minut po starcie. Wszyscy na pokładzie zginęli. To był ten samolot, z którego wysiadłyśmy, bo Janka „widziała” potwora niszczącego jego skrzydło…

Ktoś zapukał do moich drzwi. Nasze niemieckie współtowarzyszki podróży, obie blade i przerażone.

– Nasza grupa… – szepnęła Helga.

– Wszyscy zginęli… My też byśmy zginęły, gdyby nie Janka…

– Mówiłam, że ona widziała demona – dodała zachrypniętym głosem Frieda.

– Ona nigdy się tak nie zachowywała. A ja miałam podopiecznych z Azji, bywałam u nich w domach. Wielu z nich wierzyło w duchy i demony, składali im ofiary, mieli ołtarzyki. Ja też wierzę w takie rzeczy… Dlatego kazałam siostrze wysiąść. Wiedziałam, że Janka naprawdę coś zobaczyła.

Dziś Janka niewiele pamięta z tej wyprawy. Wie, że wysiadłyśmy w ostatniej chwili z samolotu, który potem się rozbił, i wie, że to dlatego, że wpadła w niezrozumiałą histerię. Ale o czymś straszliwym, co zobaczyła na skrzydle samolotu, nie pamięta albo nie chce mówić. Czy naprawdę coś widziała, czy może tylko tak określiła swoje złe przeczucie, które nią zawładnęło? A może była jedynie zmęczona i miała dość podróżowania?

Wiem, że niemal po każdej katastrofie lotniczej okazuje się, iż ktoś z pasażerów miał szczęście i nie wsiadł na pokład, ktoś dostał pilny telefon i musiał wysiąść tuż przed startem. Czytałam o mężczyźnie, który miał bardzo silne przeczucie, że stanie się coś złego i nawet nie podszedł do odprawy, bo po prostu nie był w stanie. Potem samolot się rozbił.

Takich ludzi jest sporo.

Dzieci szczęścia? Wybrańcy? Wiem, że my do nich należymy, bo gdyby nie histeria Janki, zginęłybyśmy w Tajlandii. Podziwiam też decyzję Friedy i Helgi, że uwierzyły w wizję czteroletniego dziecka.

Katarzyna

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama