„Mama miała 13 lat, kiedy coś się stało. Potem tylko ciągle mi powtarzała, by uważać na dom nr 35”
Gdy wymieniłam nazwisko moich dziadków, którzy kiedyś mieszkali w tej okolicy, przy stole zapadła głucha cisza. A potem mama Michała zaczęła robić wszystko, by zmienić temat…
- redakcja mamotoja.pl
Kiedy byłam mała, moja mama zawsze powtarzała, żeby nie chodzić pod numer 35. Zawsze przyspieszała kroku, kiedy przechodziłyśmy obok.
– Szybko, szybko – popędzała mnie. – Kto pierwszy w domku, ten dostanie kakao.
Numer 35 oznaczał zapuszczoną posesję na początku ulicy. Właśnie tam zatrzymywał się autobus jadący z miasta, więc prawie zawsze musiałyśmy go mijać. Nie przypominam sobie, aby ktokolwiek tam mieszkał. Dom zawsze stał pusty, ponury, powoli pochłaniały go wybujałe chaszcze i pleśń. Mama jednak nigdy mi nie wyjaśniła, dlaczego jest taki groźny i co się w nim kryje. Zresztą krótko mieszkałyśmy u dziadków – czyli właśnie w sąsiedztwie owego ponurego numeru 35. Gdy ojciec wrócił na stałe z zagranicy, gdzie pracował na budowie, rodziców stać już było na własne mieszkanie. Wyprowadziliśmy się wtedy do miasta. Dziadkowie też z czasem przenieśli się do nowego domu, więc zupełnie zapomniałam o sprawie.
Życie jednak dziwnie się układa, bo ta historia wcale się tak nie skończyła. W końcu ponownie trafiłam na tę samą ulicę, tylko kilka domów dalej od naszego – czyli jeszcze bliżej niesławnego numeru 35.
– Wchodźcie, wchodźcie, nie przez próg – śmiała się pani Marysia, mama mojego chłopaka. – Wszyscy już się zebrali, czekamy tylko na was..
A może się znali?
Zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie zaręczynowe jego siostry, które odbywało się tradycyjnie, w domu. To była duża rodzina. Pełno ciotek, kuzynek, biegających dzieci. Od całego tego chaosu aż zakręciło mi się w głowie.
– Dobrze się czujesz? – dopytywał Michał. – Moja rodzina może być nieco męcząca.
– No co ty? – zdziwiłam się. – Wszyscy są cudowni.
To prawda, bliscy Michała od początku bardzo dobrze mnie traktowali, tyle że dotąd nie widziałam ich w naturalnym środowisku. Spotykaliśmy się w mieście, gdy odwiedzali go rodzice czy babcia. Dlatego nie miałam pojęcia, że pochodzą z tej samej miejscowości, w której się kiedyś wychowywałam.
– Mieszkałam kiedyś tu niedaleko – wyznałam przy herbacie. – Na końcu ulicy, moi dziadkowie mieli tam domek. Później zamienili się na coś mniejszego, ale w lepszej okolicy, bliżej sklepów i przychodni.
– O, naprawdę? – ucieszyła się pani Maria. – A jak się nazywali? Na pewno ich znamy, w takich małych mieścinach przecież wszyscy się znają.
Wymieniłam nazwisko.
W salonie zapadła ciężka cisza. Wszyscy patrzyli prosto na mnie.
– No to… Komu jeszcze herbaty? – pani Maria podniosła się z krzesła. – Albo ciasta… Zostało jeszcze sporo. I zaparzę nowy dzbanek kawy. Cecylia nam przywiozła z Włoch. Taką specjalną, oryginalną.
Mama Michała gadała jak najęta, jakby rozpaczliwie chciała zmienić temat. Albo inaczej: zatrzeć złe wrażenie, które najwyraźniej wywarłam swoją ostatnią wypowiedzią.
– Nie rozumiem… – zwróciłam się szeptem do Michała.
– Ja też nie – zmarszczył brwi. – Nie mam pojęcia, o co chodzi, i nigdy nie słyszałem o tych ludziach. To aż dziwne, skoro byliśmy sąsiadami.
– A numer 35? – zadałam kolejne pytanie. – Mówi ci to coś?
Jednak pani Marysi nie spodobała się również nasza cicha wymiana zdań. Zaraz nam przerwała: syna wywołała do kuchni pod pretekstem pomocy z naczyniami, a mnie wysłała do ogrodu. Miałam rzucić okiem na dzieci. Temat moich dziadków kompletnie umarł.
Usiadłam na tarasowych schodkach kompletnie oszołomiona.
– Nie przejmuj się – starsza siostra Michała zaraz znalazła się obok mnie. Uśmiechnęła się. – Mama ma swoje dziwactwa.
– Może chociaż ty coś z tego rozumiesz?
– Wiesz… Chyba coś było – przypomniała sobie Monika. – Zdaje się, że rodzice byli pokłóceni z jakimiś sąsiadami. Poszło, zdaje się, o niesprawiedliwe oskarżenia. Bo tutaj niedaleko mieszkał jeszcze jakiś mamy stryjek czy stryjeczny dziadek. Pod numerem 35… Ktoś tego stryjka o coś oskarżył, była jakaś afera, ale szybko wygasła, bo stryjek był stary i… No cóż, po prostu umarł – wzruszyła ramionami. – Nas z Michałem jeszcze wtedy nie było na świecie, więc nic dziwnego, że nikt nam tego nie próbował tłumaczyć. A potem to już całkiem straciło znaczenie. Jeśli cię to ciekawi, najlepiej zapytaj w domu – poradziła. – Twoi rodzice zapewne mają swoją własną wersję wydarzeń.
Nie dam się zbyć!
Postanowiłam posłuchać jej rady, jednak zabrało mi to nieco czasu. Zanim wybrałam się w odwiedziny do rodziców, minął kolejny miesiąc. Za to idealnie trafiłam z terminem, bo wypadały akurat imieniny mamy, więc zjawili się też dziadkowie. Było miło, wesoło, ciasto z cukierni smakowało wybornie.
– To o co chodziło z tym numerem 35? – wypaliłam.
Wokół mnie zapadła cisza, odpowiedziały mi tylko zszokowane spojrzenia. Poczułam, że mam tego naprawdę i ostatecznie dość.
– Słuchajcie, wygłupiłam się kilka razy, wspominając o tym domu, i nie mam ochoty na kolejny. Chcę się wreszcie dowiedzieć, co jest grane! – zaczęłam, po czym opowiedziałam im ze szczegółami o przyjęciu zaręczynowym siostry Michała, o zachowaniu jego matki i tej aurze tajemnicy, która działała mi na nerwy. Oczywiście nikt z moich bliskich nie miał ochoty na rozmowę, ale naciskałam tak długo, aż wreszcie coś z nich wycisnęłam.
– Tu chodzi o mnie – odezwała się w końcu mama. Ręce jej drżały, gdy odstawiała filiżankę z kawą z powrotem na spodek. – Miałam wtedy trzynaście lat. Wracałam ze szkoły, była już późna jesień, na ulicy nie postawili jeszcze lamp. Było ciemno.
– Spóźniała się – dodała babcia. – Bardzo się niepokoiliśmy.
– Mijałam dom pod numerem 35, gdy ktoś mnie zaatakował – opowiadała bardzo cicho mama. – Wciągnął mnie do środka. Budynek już wtedy był zniszczony, ten smród… Pamiętam go do dziś.
– Tam mieszkał dziwny człowiek – wtrąciła babcia. – Podejrzany. Był woźnym w szkole podstawowej, ale go zwolniono… W tajemniczych okolicznościach. Były plotki, skargi… Ale wszyscy nabrali wody w usta.
Było mi zimno i gorąco na przemian. Patrzyłam na mamę… Była taka blada.
– On… chciał cię skrzywdzić? – zapytałam delikatnie.
– Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Uderzył mnie… I tak dyszał. Opowiadał, co ze mną zrobi.
Zachwiała się na krześle. Ojciec wstał i ją przytrzymał. Zaprowadził mamę na wersalkę. Ja zajęłam miejsce obok i mocno przytuliłam mamę. Babcia przyniosła szklankę wody.
– Ale nic ci nie zrobił, prawda? – dopytywałam.
– Uciekłam – szepnęła mama. – Nie wiem, co się stało. W jednej chwili tam był, zaciskał łapy na mojej szyi, a w następnej… zniknął! Rozwiał się jak dym. Nie zastanawiałam się nad tym, rzuciłam się do drzwi. A potem biegłam przed siebie. Do domu wpadłam prawie nieżywa ze strachu.
– I wtedy rozpętało się najgorsze – rzuciła z westchnieniem babcia.
– Jak to? – nie mogłam zrozumieć.
Mama uciekła, uratowała się – i to było najgorsze? Wiedziałam już, że czegoś mi nie mówią, i bałam się, co za moment usłyszę. Babcia i dziadek wymienili spojrzenia nad moją głową.
W końcu stąd uciekli
– Zawiadomiliśmy policję – wyjaśniła. – Przyjechali szybko. Ten facet… On naprawdę był wcześniej skazany za różne przestępstwa na tle seksualnym. Policjanci się dobijali, on nie otwierał, w końcu wdarli się do środka. Znaleźli go w kuchni.
– To chyba dobrze, prawda?
W pokoju znowu zapadła cisza.
– Według oceny patologa ten człowiek nie żył już od tygodnia – usłyszałam w końcu.
– Więc… jak to…?
– Wiem, co mi się przydarzyło – powiedziała z przekonaniem mama.
– To był on… Na pewno!
– My jej oczywiście wierzyliśmy, ale nastroje w miasteczku były dziwne – kontynuowała babcia. – Facet rzeczywiście był złym człowiekiem, po rozmowie z jednym z policjantów nie mieliśmy już co do tego wątpliwości, ale skoro nie żył… Nie mógł nic zrobić Kasieńce. Ciężko było to wytłumaczyć… I w zasadzie nie ma dobrego wyjaśnienia. Na pewno dużo nas to wszystko kosztowało: nerwów, wyjaśnień. Koszmar.
Babcia schowała twarz w dłoniach, mama unikała mojego wzroku. Ja powoli łączyłam fakty… Człowiek mieszkający dawniej pod numerem 35 zdecydowanie był groźnym pedofilem. Może upatrzył sobie moją mamę, może miała być jego ostatnią ofiarą, ale po prostu… nie zdążył. Umarł. A wtedy jego duch… Straszne, po prostu straszne. Nic dziwnego, że moja rodzina z czasem wyprowadziła się jak najdalej od tego dziwnego miejsca.
Nie, nie, nie. Nie zamierzałam więcej o tym myśleć. Poznałam sekret, myślę, że to wyznanie było potrzebne mojej rodzinie, oczyściło atmosferę. Tylko co dalej? Jak mam przełknąć fakt, że ten potwór jest w zasadzie spokrewniony z… moim chłopakiem?
Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Monika, 29 lat
Zobacz też:
- „Dopiero po jakimś czasie od adopcji zrozumiałam, jak straszne rzeczy przeszedł Kacper. Najgorsze traumy miał jednak przed sobą”
- „Karolinka odeszła, a lekarz powiedział, że więcej dzieci mieć nie będę. Byłam zrozpaczona, ale wtedy zdarzył się cud. Nie, nie zaszłam w ciążę…”
- „Bez mrugnięcia okiem zostawił mnie i dzieci dla Beaty. Dlatego zdziwiłam się, gdy po latach poprosił o wybaczenie. Miał jednak swoje powody…”