Reklama

Mnie do tego nie mieszaj. Usuń albo nie, rób, co chcesz. Nie mój cyrk, nie moje małpy – usłyszałam od Roberta, gdy przekazałam mu nowinę o ciąży.

Reklama

Celowo był brutalny. Celowo mnie ranił i odcinał się. Jak mógł być aż tak podły? Przecież sama sobie tego dziecka nie zrobiłam.

– Ale to też twoje dziecko – powiedziałam cicho.

– Wcale nie. Ja go nie chcę. Ciebie też już nie chcę. Między nami już koniec. Postanowiłem.

Postanowił? Powinnam była wykrzyczeć mu prosto w twarz, że jest draniem. Leniwym egoistą! Powinnam czymś w niego rzucić i trafić, żeby jego też zabolało. Ale ja tylko płakałam i błagałam, żeby mnie nie opuszczał. Żałosne…

Robert pakował swoje rzeczy do plecaka, a ja siedziałam na kanapie i zanosiłam się szlochem. Na koniec podszedł i popatrzył mi prosto w oczy. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może teraz przeprosi…

– Nie weźmiesz mnie na bachora ani na litość.

A potem wyszedł. To było jego ostateczne pożegnanie, to było wszystko, co miał mi do powiedzenia po dwóch latach związku.

Załamałam się. Czułam się taka zagubiona i samotna. Nie miałam zupełnie nikogo, jeśli nie liczyć rozwijającego się w moim brzuchu małego człowieka. Ale ja nie chciałam tak myśleć. To nie człowiek, to jeszcze nie jest człowiek, powtarzałam sobie. Nie poradzę sobie jako samotna matka. Gdyby nie ta przeklęta ciąża, Robert by mnie nie zostawił!

Ale on tylko czekał na pretekst

Od dawna widziałam, że jest mną znudzony, że przestałam go pociągać. Nigdy nie był czuły czy troskliwy. Zawsze to ja okazywałam mu miłość, którą on łaskawie przyjmował. Ja dawałam, on brał. Był dla mnie miły tylko wtedy, kiedy robiłam to, co chciał. Dotyczyło to każdej sfery naszego wspólnego życia. Gotowałam to, co on lubił jeść, jeździliśmy na urlopy w góry, chociaż mam lęk wysokości, a w łóżku brał mnie, kiedy chciał i jak chciał. Czasem tak brutalnie, że po wszystkim płakałam. Czy tak wygląda miłość?

Jeszcze tego samego dnia zaczęłam szukać ginekologów przeprowadzających pokątne aborcje. Wybrałam jeden z prywatnych gabinetów i już zaczęłam wystukiwać numer telefonu na klawiaturze telefonu, kiedy poczułam, że… nie mogę tego zrobić. Odrzuciłam komórkę i znowu wybuchnęłam płaczem. Ale tym razem to nie były łzy goryczy, lecz ulgi. Nie zabiję swojego dziecka, nie mogę. Urodzę je.

Ledwie to pomyślałam, jakiś mroczny głos w mojej głowie szepnął: ale to ono jest przyczyną twojego nieszczęścia, ono jest winne.

Nieprawda!

To ja jestem wszystkiemu winna. Zawsze tak było. Zawsze byłam i będę naznaczona piętnem winy.

A więc znów do tego wróciłam… Do sprawy sprzed lat, o której chciałam zapomnieć, ale nie umiałam. Za każdym razem, gdy łudziłam się, iż zostawiłam tamten dzień za sobą, on odżywał w mojej pamięci. To było jak szukanie wyjścia w labiryncie: błąkałam się po różnych ścieżkach tylko po to, by na koniec znaleźć się w tym samym miejscu, z którego wyruszyłam. Nie miałam już na to siły…

Więc zamiast uciekać, może stań z tym twarzą w twarz? – zapytał głos w mojej głowie. Nie ten mroczny głos, który odzywał się, kiedy było mi bardzo źle, sprawiając, że czułam się jeszcze gorzej. To był inny głos. On powstrzymał mnie przed zadzwonieniem do ginekologa i umówieniem się na aborcję. Już wcześniej próbował mi pomagać, ratować mnie. Bałam się go posłuchać, bo chciał, żebym zmierzyła się z prawdą. Dotąd odwracałam się od niego, ale coś się zmieniło. Poczułam, że jestem gotowa. Nosiłam w sobie nowe życie. Pora przestać uciekać.

Jak wygląda prawda, której tak się bałam?

Kiedy miałam dziesięć lat, mój tata zabrał mnie nad jezioro. Upalne lato, piękny dzień, błękitne niebo bez jednej chmurki. Tata leżał na ręczniku i popijał piwo, a ja chlapałam się przy brzegu.

– Nie dalej niż do kolan! – upominał mnie od czasu do czasu ojciec.

No tak, nie umiałam pływać, on zresztą też nie, dlatego wolno mi się było pluskać tylko na płyciźnie. Byłam grzeczną córką, posłuszną dziewczynką, ale… Nagle zobaczyłam piękną zieloną ważkę. Wyciągnęłam do niej ręce, próbując ją schwytać.

Zapomniałam o całym świecie, liczyło się tylko to, żeby złapać czarodziejskiego owada i zanieść go tacie. Jeden krok do przodu, drugi, trzeci… woda sięgała mi już do ramion, ale nie zwracałam na to uwagi. Ważka była tak blisko… Już prawie ją miałam i nagle poczułam, że tracę grunt. Panika! Woda wlewająca mi się do ust! Topiłam się.

Krztusiłam się i kaszlałam, wymachiwałam rękami. Rozpaczliwie walczyłam o oddech. A potem już tylko ciemność przed oczami.

Kiedy odzyskałam przytomność, zobaczyłam nad sobą twarz mamy. Patrzyła na mnie jak… Nie znałam tego spojrzenia, nie wiedziałam, co znaczy.

– To twoja wina – powiedziała głucho.

Kiedy ponownie się ocknęłam, leżałam w szpitalnym łóżku. Mama siedziała na krześle obok, miała opuchniętą twarz i czerwone od płaczu oczy. Nie wiedziałam, czy to, co wcześniej od niej usłyszałam, było prawdą, czy tylko mi się przyśniło.

– Mamo?

Spojrzała na mnie. Jej wzrok był pusty. Jakby mnie nie poznawała.

– Mamo! – powtórzyłam. – Co się stało?

– Tata nie żyje. Utopił się, ratując ciebie. Nie żyje, on nie żyje! – otworzyła usta jak do krzyku, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

W pierwszej chwili nie zrozumiałam, co powiedziała. Dopiero po jakiejś chwili do mnie dotarło, zaczęłam sobie przypominać, kojarzyć. Tata, jezioro, ważka… Znów tonęłam, lecz tym razem nie zalewała mnie woda, tylko rozpacz. Ściskała mnie jak obręcz, przygniatała, tak że nie mogłam zaczerpnąć tchu. Straciłam ojca. Instynktownie zwróciłam się po ratunek i pocieszenie do matki. Wyciągnęłam do niej ręce, tak bardzo chciałam, żeby mnie przytuliła.

– Mamo! – załkałam.

Ona jednak siedziała nieporuszona jak kamienny posąg. Tylko jej lewa powieka i prawy kącik ust drgały w nerwowym tiku.

– Mamo!!!

Odwróciła głowę w bok. Nie chciała na mnie nawet patrzeć, nie mówiąc już o dotknięciu mnie.

– To twoja wina. To przez ciebie zginął. Zabiłaś go.

Tym razem to na pewno nie był sen. Ona naprawdę to powiedziała. Swojej córce. Przerażonemu dziesięcioletniemu dziecku.

Tamtego strasznego dnia straciłam nie tylko ojca, ale też matkę. Po prostu przestała mnie kochać. Od tamtego strasznego dnia nad jeziorem przytulała mnie i całowała wyłącznie w obecności innych ludzi. Na pogrzebie taty obejmowała mnie przez całe nabożeństwo i ocierała mi łzy chusteczką. Jednak po stypie, kiedy wszyscy goście wyszli, zdecydowanym ruchem odsunęła mnie od siebie i poszła do swojego pokoju. Zatrzasnęła drzwi, usłyszałam dźwięk przekręcanego klucza. Delikatnie, nieśmiało zastukałam we framugę.

Odpowiedziała mi cisza.

Mama mnie nie kochała, a ja cierpiałam

Potem już zawsze tak robiła: na zewnątrz grała czułą i troskliwą, a kiedy zostawałyśmy same, przestawała mnie dostrzegać. Byłam za mała, żeby zrozumieć tę grę.

Próbowałam się do niej przytulać, wciągać ją w rozmowę, rozśmieszać ją, przymilać się. Lecz im bardziej się starałam, tym było gorzej. Matka przechodziła z obojętności do jadowitej złości. Potrafiła mocno mnie odepchnąć albo nawet uderzyć, kiedy się do niej, jak to nazywała, kleiłam. Gdy chwaliłam się, że dostałam dobrą ocenę ze sprawdzianu, mówiła tylko:

– To dobrze.

Zero dumy, radości, jakby nic jej to nie obchodziło.

Kiedy próbowałam opowiadać, jak minął mi dzień, słyszałam:

– Nie męcz mnie.

Więc w końcu przestałam w ogóle do niej zagadywać i uważałam, żeby choć przypadkiem jej dotknąć, bo odnosiłam wrażenie, że nawet najdrobniejszy kontakt fizyczny budzi w niej odrazę. Jakbym była trędowata. Zaczęłam schodzić mamie z drogi, unikałam jej, przemykałam po własnym domu jak cień. Zarazem robiłam, co mogłam, żeby się jej przypodobać. Pilnie się uczyłam, sprzątałam, potakiwałam każdemu jej słowu. Wszystko na próżno. Nie potrafiłam zasłużyć choćby na sympatię czy aprobatę.

Zbuntowałam się dopiero w ostatniej klasie liceum. Odczuwałam wobec matki już nie lęk, lecz gniew. I postanowiłam pokazać, że już mi na niej nie zależy. Przestałam przynosić ze szkoły same piątki, ubierałam się jak lump, nie wracałam do domu na noc. Prowokowałam ją, ale ona wciąż mnie ignorowała. Dopiero kiedy przyłapano mnie na kradzieży w sklepie i musiała odebrać mnie z posterunku policji, doczekałam się reakcji z jej strony.

– Chcesz mnie wpędzić do grobu, tak? – syknęła.

– Mało ci, że przez ciebie zginął ojciec?

Kiedy to usłyszałam, zamarłam. Od dnia, gdy ocknęłam się w szpitalu, nigdy więcej nie rozmawiałyśmy na temat wypadku taty. Ale obie wiedziałyśmy, że mnie obwinia. To nieme oskarżenie tkwiło między nami przez te wszystkie gorzkie, pełne bólu lata. Gdy matka rzuciła m je prosto w twarz, coś we mnie pękło.

– To nie była moja wina! – krzyknęłam. – Był pijany! I nie umiał pływać! Nie powinien iść ze mną nad jezioro i chlać! A ty nie powinnaś mu na to pozwolić!

Przez sekundę miałam wrażenie, że matka się na mnie rzuci. Patrzyła na mnie z autentyczną nienawiścią. Drżała na całym ciele. Jednak opanowała się. Zacisnęła dłonie w pięści i wycedziła przez zęby:

– Wynoś się z mojego domu.

Wybiegłam z mieszkania, uciekłam od jej pałających złością oczu. Wróciłam po dwóch dniach.

– Przepraszam – powiedziałam, stojąc w progu.

Wzruszyła ramionami.

– Przeprowadzisz się do ciotki. Już wszystko załatwiłam, będę jej płacić. To tylko na kilka miesięcy. Jak skończysz szkołę, radź sobie sama.

Znów mnie odrzucała. Poczułam gniew.

– Poradzę sobie już dzisiaj. Mam dokąd iść. Nie martw się o mnie, mamo – rzuciłam z ironią.

– Skoro wolisz wylądować na melinie ze złodziejami…

– Tak, wolę melinę niż ciebie.

Odwróciłam się i wyszłam, z całej siły trzaskając drzwiami.

Tak opuściłam swój dom. Na zawsze. Przeniosłam się do koleżanki, potem do chłopaka. Zdałam maturę, wyjechałam na studia do innego miasta.

Kilka razy próbowałam odnowić kontakt z mamą, jednak kiedy do niej dzwoniłam, odrzucała połączenie. Napisałam do niej kilka listów – nie odpowiedziała na żaden. W końcu pogodziłam się z tym, że rodzona matka nie chce mnie znać, i próbowałam o niej zapomnieć.

Starałam się ze wszystkich sił szukać szczęścia i miłości gdzie indziej. I ponosiłam porażkę za porażką. Wchodziłam w kolejne związki z mężczyznami, którzy mniej lub bardziej wykorzystywali mój głód uczucia, którzy wcześniej czy później mnie opuszczali. Ostatnim z nich był Robert…

Teraz jestem w ciąży i muszę zdecydować, co dalej

Otarłam oczy i zaparzyłam sobie herbatę. Wyczerpało mnie odgrzebywanie wspomnień, lecz wreszcie, po raz pierwszy w życiu, poczułam się wolna. Od winy, od przeszłości. Pora zostawić to za sobą i zadbać o przyszłość – moją i mojego dziecka. Zrozumiałam, że nawet jeśli jest nieświadome i nic jeszcze nie czuje, ja już je kocham. Nie było przeszkodą, tylko szansą. Urodzę i zadbam o nie jak najlepiej.

Wsłuchałam się w siebie. Mroczny głos milczał. A ten drugi szepnął: „Dobrze robisz”.

Podjęcie tej decyzji pociągnęło za sobą kolejne. Powiedziałam Robertowi, że udowodnię mu ojcostwo i pozwę go o alimenty.

– Nie wymigasz się od odpowiedzialności – przestrzegłam z pewną satysfakcją.

– To się jeszcze zobaczy! – warknął, ale minę miał niepewną. Chyba trochę się przestraszył, bo nigdy wcześniej nie widział mnie tak zdeterminowanej. Zmieniłam się… i wciąż zmieniam.

Wiem, że pieniądze i materialne zabezpieczenie są ważne, ale nie najistotniejsze dla dziecka. Najważniejsza jest miłość. Zaczęłam chodzić na terapię. Muszę posklejać swoją połamaną duszę, żeby być dobrą mamą. Z każdym dniem staję się lepszym człowiekiem. Silniejszym, pewniejszym siebie, bardziej radosnym. Coraz rzadziej słyszę ten zły głos, a nawet kiedy coś do mnie mówi, już go nie słucham.

A co z moją matką? Odpuściłam. Nie zależy mi, by się z nią pogodzić, ale też nie życzę jej źle. Unieszczęśliwiła mnie, lecz samą siebie także. Choćby tym, że nigdy nie pozna swojego wnuka. Tak, to będzie chłopiec, dziś się dowiedziałam. Będę miała synka! I będę go kochać, bezwarunkowo, wiecznie, nigdy nie przestanę, choćby nie wiem, co się wydarzało.

Weronika

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama