„Mariusz był biedny, a jego mama leżała w szpitalu. Chciał ukraść pieniądze z kościoła, ale przyłapał go ksiądz. Nie odpuścił mimo błagań chłopca…”
Słuchał, jak ludzie mówią, że jak nie zapłacisz lekarzowi, to będzie lekceważył pacjenta. Postanowił więc zdobyć pieniądze. Skąd? Z kościelnej skarbony…
- redakcja mamotoja.pl
Moja stryjenka ma na imię Julia, ale wszyscy mówią na nią Julcia lub Juleczka, chociaż ma już prawie osiemdziesiąt lat.
Odkąd pamiętam, była blisko. Właściwie mnie wychowała, bo rodzice dużo pracowali i nie bardzo mieli czas na własne dziecko. Julcia najpierw odprowadzała mnie do przedszkola, potem do podstawówki, jeszcze później czekała z obiadem, kiedy wracałam z liceum.
Miło było wejść do mieszkania pachnącego szarlotką albo cynamonem, wysprzątanego na błysk, zawsze z wazonem pełnym świeżych kwiatów (nawet zimą), bo Julcia kwiaty kocha i dba, aby na stole lub komodzie stała chociaż jedna najskromniejsza gałązka. Nie można jej zrobić większej przyjemności i lepszego prezentu niż bukiet.
Do kwiatów Julcia ma gust i dobrą rękę. Jest znana z tego, że najpiękniej i najoryginalniej ozdabia ołtarze na uroczystości kościelne i robi takie piękne dekoracje świąteczne, że podobno chwali ją sam biskup!
Julcia nasz kościół parafialny traktuje jak swój drugi dom, bywa tam codziennie, pomaga, sprząta, często pełni dyżury w kancelarii, jednym słowem – należy do filarów wspólnotowego życia i robi to całkiem gratis. Proboszcz do tej pory nie mógł się jej nachwalić!
Julcia pomimo wieku nadal jest sprawna i nie wyobraża sobie, że mogłaby marnować czas na nicnierobienie. Kiedy ktoś ja namawia, żeby odpoczęła, mówi:
– Na odpoczywanie mam całą wieczność. Teraz jest czas na robotę!
Julcia zamawia rośliny u ogrodników. Jeździ po plantacjach i wybiera to, co według niej najlepiej się nadaje na ołtarz. Czasami są to białe róże, innym razem różnokolorowe bukiety frezji, groszków i innych tak mocno pachnących kwiatów, że czasami księża odprawiający mszę świętą z trudem powstrzymują kichanie. Z tego powodu Julcia dostała zakaz gromadzenia przy tabernakulum kwiatów o zbyt intensywnej woni, co ją trochę zirytowało. Stwierdziła wtedy:
– W niebie pachnie na pewno kwiatami, a w piekle siarką, więc w kościele ma być jak w niebie!
Julcia zawsze mówi to, co myśli, i nie przejmuje się ludzkimi opiniami. Nawet księża pracujący w naszej parafii muszą się z nią liczyć, a nie wszystkim się to podoba, bo niektórzy z nich uważają, że jak ksiądz, to już musi mieć zawsze rację i zwyczajna starsza pani nie będzie go pouczać.
Niestety, Julcia jest innego zdania, co udowodniła przed paroma dniami, wdając się w spór z młodym, niedawno wyświęconym duchownym, któremu się wydawało, że pozjadał wszystkie rozumy, i na każdym kroku to podkreślał. Poszło o stosunek do ludzkiej ułomności ale nie tej fizycznej, tylko moralnej. Zrobił się z tego duży problem, bo młody wikary postanowił się zachowywać jak ogrodnik, który wkracza z kosiarką spalinową do zachwaszczonego ogrodu i wycina wszystko, co tam rośnie, nawet całkiem zdrowe pędy…
Lekceważył biedne dzieciaki
W każdej parafii są rodziny wymagające szczególnej troski. W niektórych zdarza się alkoholizm, w innych agresja, w jeszcze innych niby na pozór wszystko jest w porządku, a jednak coś od środka się psuje. Widać to szczególnie po dzieciach, więc katecheci pracujący w szkołach lub prowadzący scholę powinni być szczególnie uważni i obserwować, czy ktoś z młodych nie potrzebuje pomocy.
Niestety, ten młody ksiądz nie miał dobrego oka i ucha. Owszem, grał na gitarze, organizował wycieczki rowerowe, był z niego świetny komputerowiec, ale głównie lgnęły do niego dzieciaki z dobrych domów. Te z gorszych stały na uboczu, a on nie umiał albo nie chciał się nimi zaopiekować.
Szczególnie jedna rodzina, i to mieszkająca blisko kościoła, zasługiwała na pomoc. Rodzice dysfunkcyjni i sześcioro dzieciaków w różnym wieku, a wśród nich Mariusz – mały chudzielec, z którym nikt nie potrafił sobie dać rady. Miał zaledwie dwanaście lat, a już znał izby dziecka, posterunki policji i bardzo dobrze dzielnicowego, który wiedział o Mariuszu więcej niż jego własny ojciec.
Jedyną osobą, której Mariusz jako tako słuchał, była jego mama, niestety schorowana i w sumie bezradna, więc i ona niewiele mogła zrobić. Ale tylko dzięki jej prośbom Mariusz chodził do szkoły i nawet przechodził z klasy do klasy. Nie tylko dlatego, że był zdolny i łatwo się uczył, ale też dlatego, że jego mama błagała nauczycieli o wyrozumiałość dla swego syna, a oni dla świętego spokoju przepuszczali go dalej. Pewnie chodziło też o to, aby Mariusz jak najszybciej skończył podstawówkę i przestał być kłopotem dla pedagogów.
Mama Mariusza co jakiś czas szła do szpitala na podleczenie. Jej przewlekła i uciążliwa choroba wyniszczała organizm, więc bez takich kuracji nie miałaby szans. To się bardzo popsuło i skomplikowało, gdy wybuchła pandemia, bo mama Mariusza nie kwalifikowała się na szczepienie i jeszcze bardziej zaczęła żyć jak na bombie zegarowej.
Do tej pory starała się pracować dorywczo, ale potem i to odpadło, więc mieli tylko pieniądze z zasiłku i pięćset plus. Inni ludzie izolujący się od każdego potencjalnego zagrożenia covidem przestali do nich zaglądać i wspierać, ojciec wyjechał do Niemiec za pracą i się rozpłynął we mgle, więc nie przysyłał obiecanych euro. Panie z pomocy społecznej zaczynały się zastanawiać, czy nie umieścić dzieci, choćby tych młodszych, w placówkach opiekuńczych, parafialny Caritas dostarczał paczki żywnościowe, ale to wszystko było kroplą w morzu potrzeb. Najbardziej brakowało tam kogoś, kto by wszystko ogarnął, bo się rozłaziło i pękało w szwach.
Gdyby nie ta pandemia, Julcia nie zostawiłaby mamy Mariusza samej, tym bardziej że ją lubiła i często prosiła proboszcza, aby za parę groszy dał jej jakieś drobniejsze prace przy kościele. Mama Mariusza też miała dobrą rękę do kwiatów, więc nieraz obie przyozdabiały ołtarz. Zawsze, gdy to robiły, kościół wyglądał najpiękniej.
Zakradł się do konfesjonału i…
Ale Julcia była już wiekowa, a tym samym bardziej narażona na złapanie wirusa, więc moi rodzice kategorycznie jej zabronili ryzykować. Zrobili jej domową kwarantannę i o dziwo Julcia posłuchała, głównie dlatego, aby ich nie narazić i nie stać się roznosicielką choroby. Dlatego nie wiedziała, co się dzieje w domu Mariusza.
Na początku jesieni mama Mariusza znowu trafiła do szpitala, ale wtedy jej stan był naprawdę poważny. Lekarze robili wszystko, by ją uratować, i na szczęście się udało po raz kolejny. Podobno Mariusz był tam codziennie i choć go oczywiście nie wpuszczano do środka, siedział na ławce przed szpitalem, patrzył na podjeżdżające taksówki i karetki pogotowia, obserwował, kto wchodzi i kogo wnoszą, ale przede wszystkim słuchał rozmów tych, którzy przysiadali obok i zajęci własnymi sprawami nie zwracali uwagi na chudego chłopaka kręcącego się w pobliżu.
Podobno usłyszał, jak ludzie opowiadali o prezentach, które trzeba wręczyć lekarzom za to, żeby chcieli się zająć pacjentem. Wymieniali kwoty, nazwy alkoholi i innych gadżetów, które miały zapewnić chorym lepszą opiekę i staranie ze strony lekarzy.
Mariusz nie wiedział, czy to prawda, i nie miał kogo zapytać, ale pomyślał, że skoro tak mówią, to coś musi być na rzeczy i trzeba tak zrobić.
Postanowił zdobyć pieniądze i kwiaty. Skąd? Najbliżej był kościół, więc Mariusz się długo nie zastanawiał. Plan miał prosty i niewymagający udziału nikogo innego. Najpierw przez trzy dni obserwował, jak się zamyka kościół i kiedy go otwiera, potem wszystko dokładnie zaplanował i pewnego dnia po wieczornym nabożeństwie schował się w pustym konfesjonale i czekał, aż wszystko ucichnie.
Najpierw miał zamiar obrobić kościelne skarbony, potem się rozejrzeć za czymś cennym, co mógłby sprzedać paserom. Ubrał się w ciepłą kurtkę i miał zamiar do rana przespać się w konfesjonale, a potem, tuż przed otwarciem kościoła, zwinąć jeszcze najładniejsze kwiaty z ołtarza.
To wszystko wydawało mu się proste. Nie myślał o świętokradztwie i grzechu, nie czuł wyrzutów sumienia. Myślał tylko o swojej mamie i o tym, że za ukradzione pieniądze kupi jej trochę zdrowia. To mu się wydawało całkiem zwyczajne, a nawet sprawiedliwe. No bo przecież w skarbonkach były pieniądze dla biednych, a on akurat był biedny, nikt nie mógł mieć co do tego żadnych wątpliwości!
Nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie ten młody wikary. To właśnie on przyłapał i zatrzymał Mariusza, a potem wezwał do niego policję.
A jak do tego doszło? Wikary wrócił do kościoła przez zakrystię, bo w konfesjonale zostawił słuchawki do smartfona. To był akurat ten konfesjonał, w którym ukrył się Mariusz. Kiedy więc wikary zapalił światło, otworzył kratkowane drzwi i zobaczył skulonego na podłodze dwunastolatka, nie miał cienia wątpliwości, co on tu robi.
Wikary jest młody, silny, wysportowany, więc choć Mariusz się wyrywał i wił jak piskorz, nie miał szans. Wprawdzie jeszcze nie zdążył wyrwać żadnego zamka w skarbonkach, ale miał przy sobie narzędzia wyraźnie wskazujące na to, co chciał zrobić.
Oj, zrobiła tam niezłą awanturę…
Do przyjazdu radiowozu Mariusz prosił wikarego, aby go puścił. Chciał coś tłumaczyć, nawet się popłakał, ale nie miał szans, bo wikary był nieprzejednany.
Ujął na gorącym uczynku kościelnego złodzieja i postanowił wypalić zło w zarodku. Był głuchy na błagania „patologii”.
Wieść o tym zdarzeniu rozeszła się bardzo szybko i drogą telefoniczną, od zaprzyjaźnionej koleżanki, dotarła także do Julci.
Wtedy po raz pierwszy od tygodni nie posłuchała mojego taty. Założyła maseczkę, spsikała ręce płynem na wirusy i poszła do parafii, aby powiedzieć, co myśli o wikarym, Mariuszu, jego mamie i o tym, jak się zachowała parafia, do której i ona należy, więc ma prawo zabrać głos w tej sprawie.
Podobno zrobiła tam niezłą awanturę.
Zwykle łagodna, tym razem nie przebierała w słowach. Informacje o jej akcji mamy od kościelnego, który słyszał, co mówiła, bo proboszcz nic nam nie zdradził oprócz tego, że Julcia miała dużo racji.
Ten wikary nawet próbował się stawiać, ale Julcia zagroziła, że pojedzie prosto do kurii, a jakby tego było mało, zainteresuje katolickie media tym, co się tutaj stało i pokaże, jak Kościół zajął się losem rodziny i dziecka, które nie udźwignęło ciężaru, jaki na nie spadł. Dodała, że teraz są takie czasy, że wszyscy Kościołowi patrzą na ręce, i dobrze, bo jak życie pokazuje, bezduszność i egoizm zdarzają się wszędzie, nawet w miejscu, gdzie miłosierdzie nie powinno być tylko pustym słowem.
Wymogła na proboszczu obietnicę, że wycofa skargę na Mariusza i że się zajmie zorganizowaniem konkretnej pomocy dla całej jego rodziny. Zagroziła przy tym, że będzie kontrolowała, co zrobił i czy to wystarcza.
Sama prawie natychmiast wydzwoniła swoje koleżanki i wspólnie opracowały plan pomocy: gotowanie, sprzątanie, pilnowanie odrabiania lekcji, rozmowy z nauczycielami, ale głównie dostarczenie laptopa do zdalnych lekcji, bo jak się okazało, tego w domu nie było i nikt się tym dotąd nie zainteresował.
To zadanie Julcia zleciła wikaremu.
– Ksiądz jest młody, zna się na komputerach, na pewno coś wymyśli. A jak? To już nie moja sprawa – powiedziała. – Ja mam inne sprawy, niech każdy robi swoje!
Mariusz oczywiście dostał dozór kuratorski, ale to nawet na dobre wyszło, bo pani kurator, która go odwiedza, wygląda na sensowną kobietę i ma dobre podejście do dzieci. Dlatego Mariusz się nie buntuje, a nawet przeciwnie, chętnie z nią rozmawia.
O ojcu Mariusza wiadomo tylko tyle, że żyje, ale na razie nie ma pieniędzy na alimenty, więc nie płaci na dzieci ani grosza. To jest sprawa, którą też się zajmuje pani kurator, pisze różne wnioski i składa je w odpowiednich urzędach.
Mama Mariusza wyszła już ze szpitala, ale ona się nie nadaje do tych wszystkich urzędowych spraw, więc dobrze, że ktoś jej w nich pomaga.
Okazało się też, że Mariusz nie był u pierwszej komunii. Wtedy, gdy jego rówieśnicy przystępowali do tego sakramentu, on miał w domu szczególnie ciężki okres i nikt nie miał głowy, aby się tym zajmować, tym bardziej że jego rodzina jest dosyć daleko od wiary i jej praktykowania. Więc Julcia wymyśliła, że pomalutku, bez przymusu i namawiania trzeba się zająć również tą sprawą i że powinien to zrobić… nasz młody wikary.
Tłumaczymy jej, że to chyba nie jest najlepszy pomysł, ale Julcia się upiera przy swoim.
– Nie wiadomo, kto komu jest bardziej potrzebny – tłumaczy. – Obaj na razie się na siebie boczą, bo obaj czują się winni. Trzeba, aby się lepiej poznali i zrozumieli, że żaden nie życzy źle temu drugiemu i że jak się poda komuś rękę, to łatwiej iść nawet po wyboistej drodze.
Może Julcia ma rację? Czas pokaże. Oby tak było!
Małgorzata
Zobacz także:
- „Miałam umowę z mężem, że nie będę wychowywać córki w wierze. Nie dotrzymałam obietnicy, a potem wydarzyło się najgorsze…”
- „Kiedy okazało się, że Hani został rok życia, postanowiłem, że ją poślubię i adoptuję jej córkę. One nie miały nikogo poza mną”
- „Mama obroniła mnie przed napastliwym wujkiem. A kiedy przyszedł kolejny raz, zaatakowała. Musiałyśmy uciekać”