„Mój mąż wdał się w romans. Los chciał, że mąż kochanki okazał się miłością mojego życia”
Moje małżeństwo rozpadło się z hukiem przy wtórze kłamstw wygłoszonych na sprawie rozwodowej przez znajomych niewiernego męża…
- redakcja mamotoja.pl
Przebiegałam przez tory w niedozwolonym miejscu, w dodatku nadjeżdżał tramwaj. Kiedyś nigdy bym sobie na takie złamanie reguł nie pozwoliła. Zawsze byłam poukładaną, wręcz pedantyczną legalistką. Ale ten niespodziewany rozwód, ten mój życiowy „grom z jasnego nieba” pozmieniał wszystko. Kompletnie wytrącił mnie z równowagi! To już rok, jak Paweł ściął mnie z nóg oświadczeniem, że chce odejść, bo ma kogoś innego. Trzy miesiące minęły od ostatniej sprawy rozwodowej przypieczętowującej nasze rozstanie, a ja wciąż nie potrafiłam uwierzyć, że po tych wszystkich latach opiekowania się nim, traktowania jak księcia, wspierania w chwilach załamania, zostałam porzucona jak dziurawa skarpeta.
No i od tamtego czasu, zamiast z każdym dniem powoli zapominać, ja czułam narastający we mnie bunt. Wściekłość. Złość! Bo przecież to miała być miłość na zawsze!
Poznaliśmy się jeszcze w liceum i od razu uznaliśmy że jesteśmy sobie przeznaczeni. Nawet wróżka, do której kilka lat później zaciągnęły mnie koleżanki w ramach mojego wieczoru panieńskiego, oznajmiła, że do późnej starości będę żyła u boku mężczyzny, który codziennie będzie wyznawał mi miłość. I co? Jak tu wierzyć jasnowidzom? Zresztą… zawiedzioną miłość byłam jakoś w stanie przetrwać. Oczywiście kiedy Paweł oznajmił, że kocha inną, jakąś Weronikę – zabolało. I to mocno. Teraz jednak, po roku, ja też wyleczyłam się już z uczucia do niego. Lecz oprócz urazy i złości do tego niewdzięcznego gnojka narastał we mnie strach…
Najgorsze, że kiedyś Paweł był dla mnie całym światem
Mam prawie 50 lat, dorosła córka robi karierę w odległej o 300 kilometrów Warszawie. Już raczej nie wróci do rodzinnego miasta. Czy więc już zawsze będę sama? Czy zestarzeję się jako zgorzkniała, pełna pretensji rozwódka? Czy moje życie się dopełniło i teraz pozostało mi już tylko powoli zamykać interes?
Bo najgorsze, że Paweł kiedyś był dla mnie całym światem. Ci moi przyjaciele, ci wszyscy znajomi… to było jego artystyczne środowisko. On, niespełniony malarz, któremu w życiu udało się sprzedać najwyżej pięć obrazów, może nie był wziętym artystą, ale umiał stwarzać pozory. Zachowywał się jak Witkacy! Jak odnoszący światowe sukcesy mistrz pędzla!
Ludzie więc go kochali, lgnęli do niego, nawet podziwiali. I ja też bez wahania włączyłam się w środowisko, które otaczało męża.
Własnych znajomych pogubiłam w życiu. Kiedy więc Paweł znalazł sobie jakąś 10 lat młodszą ode mnie Weronikę – zresztą też mężatkę, którą odbił jakiemuś innemu facetowi – wylądowałam w próżni. I wszystkich tych, którzy bywali u nas na kolacjach, zabawach sylwestrowych, tych, którym podawałam do stołu własnoręcznie pieczone ciasta – miałam już okazję oglądać jedynie w sali sądowej. Jako świadków ze strony Pawła.
Potrzebował ich kłamliwych, wyssanych z palca zeznań o „długotrwałym rozkładzie pożycia małżeńskiego”, żeby się wreszcie ode mnie uwolnić. Bo ja początkowo nie chciałam mu dać rozwodu. Byłam pewna, że ta jego Weronika jest jedynie chwilową namiętnością, kaprysem sfrustrowanego artysty, zabawką króla życia. Zamierzałam więc walczyć o nasz związek. Przeczekać burzę, a potem wspaniałomyślnie wybaczyć. Problem w tym, że Paweł ani myślał czekać.
No i ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu zobaczyłam zeznających w roli świadków: Agę, którą wspierałam, kiedy kilka lat temu wykryto u niej torbiel jajników, Dorotę, której zwierzeń o kolejnych nieudanych związkach cierpliwie wysłuchiwałam czy Janka, którego umizgów starałam się nie zauważać, by nie zepsuć jego wieloletniej przyjaźni z moim mężem. Wszyscy jednym głosem grzmieli, jaką to złą, zimną i nieczułą żoną byłam. Nie. Do. Wiary!
Ja swoich świadków nie miałam, sąd orzekł więc w końcu rozwód. I zostałam zupełnie sama, ze świadomością, że spędziłam życie w kłębowisku zdradliwych żmij. A jeszcze w ramach podziału majątku musiałam spłacić Pawłowi połowę wartości założonej i prowadzonej przeze mnie firmy kateringowej. Oby mu te pieniądze w gardle stanęły! Przez niego omal nie zbankrutowałam. Na szczęście, przynajmniej w tym wypadku, szybko odbiłam się od dna. Zaufani klienci mnie nie zawiedli, a ja – żeby nie myśleć o swoim przegranym życiu – rzuciłam się w wir pracy, odzyskując powoli finansową równowagę.
No i właśnie tamtego dnia przebiegałam przez jezdnię do zaprzyjaźnionej piekarni, która zamiast dostarczyć mi z samego rana sto maślanych bułeczek brioche, przywiozła mi dwie blachy bucht. Nieporozumienie trzeba było szybko odkręcić, bo pieczywo nie wino – czas mu nie służy. A że nie znalazłam miejsca do zaparkowania po tej stronie ulicy, gdzie była piekarnia, zawróciłam na najbliższym skrzyżowaniu, zaparkowałam naprzeciw, ale po drugiej stronie, i świńskim pędem rzuciłam się przez zapchane porannymi korkami dwa pasy jezdni i tory.
Kretynka ze mnie, przecież mogłam stracić życie
Ale spokojnie, tramwaj był jeszcze daleko. Wykręcając więc sobie nogi na kamiennym tłuczniu między podkładami, brnęłam wprost ku drzwiom piekarni. I nagle patrzę, a tu pode mną, równo między szynami, leży coś kolorowego. Zatrzymałam się, zerkam – to była część przedartego na pół zdjęcia. Przedstawiało mężczyznę przed 50, opalonego, przystojnego, który rozkochanym wzrokiem zerkał w bok na… No właśnie. Drugiej części zdjęcia nie było. Rozejrzałam się szybko wokół. Może znajdzie się jego połówka przedstawiająca, jak sądziłam, wybrankę tego przystojniaka?
Zbliżający się tramwaj z piskiem stalowych kół wziął ostatni zakręt i zaczął szybko rosnąć w moich oczach. Wtedy ujrzałam wciśnięty pod szynę skrawek fotograficznego papieru. Drugi kawałek zdjęcia! Było obrócone, dlatego nie spostrzegłam go wcześniej. Schyliłam się, sięgnęłam pod szynę palcami. Papier był śliski, nie mogłam go wydobyć.
Tramwaj zadzwonił na mnie ostrzegawczo. Rzuciłam szybkie spojrzenie, o kurczę, był już naprawdę blisko! Ja jednak czułam niezrozumiałą kompletnie, ale nieodpartą potrzebę poznania wyglądu kobiety z fotografii. Mogłabym oczywiście odejść kilka kroków na bok, poczekać aż przetoczą się dwa wagony i poszukać raz jeszcze, ale kto mi zagwarantuje, że pęd powietrza nie porwie za sobą skraweczka papieru?
Nerwowo więc wcisnęłam palce głębiej pod szynę. Zbliżający się pojazd dzwonił już bez przerwy, jego hamulce zazgrzytały… Jest! Udało mi się wydobyć drugą połówkę fotografii. Ściskając ją, zeskoczyłam z torowiska i sekundę później za plecami przetoczył mi się z hurgotem tramwaj.
Uf! Mało brakowało. Lekko zawstydzona pełnymi politowania spojrzeniami kierowców, pokonałam jeszcze pasek jezdni i dotarłam w końcu do bezpiecznego chodnika. Dopiero tam złożyłam ze sobą obie połówki przedartego zdjęcia. Przedstawiało szczęśliwą i wyraźnie na zabój zakochaną parę pozującą na tle białego bungalowu otoczonego przez palmy.
On, szpakowaty, o twarzy pooranej głębokimi, ale nadającymi męskiego wyrazu twarzy zmarszczkami, choć trzymał się świetnie, był wyraźnie starszy od niej – zachwycająco pięknej blondynki o smukłym, opalonym ciele. Najpierw poczułam ukłucie zazdrości. Cholera, innym to się powodzi w miłości! Tylko ja mam pecha. A potem, wciąż stojąc przed drzwiami piekarni, do której tak się spieszyłam, odwróciłam zdjęcie. Na odwrocie widniał napis: „Mojemu Mareczkowi, jedynej i największej miłości życia – twoja Mysia. Malediwy, grudzień 2018”. Aż mi się łzy zakręciły w oczach. Jakie to słodkie! Pretensjonalne, owszem, ale czyż nie taka właśnie powinna być miłość? I zaraz ze wstydem pomyślałam, jak to dobrze że są na świecie zakochane, dochowujące wierności pary.
Oba, zdobyte z narażeniem życia, skrawki fotografii wrzuciłam do torebki i zajęłam się załatwianiem swoich spraw. W mojej branży niewiele jest czasu wolnego. Konkurencja nie śpi, trzeba się angażować na sto procent. Dlatego szybko zapomniałam o swoim znalezisku.
Dopiero późnym wieczorem, kiedy zmęczona jak pies wróciłam do domu, przypomniała mi się przedarta fotografia. Wyjęłam obie jej części i rozprostowałam na stoliku. Zapatrzyłam się w uśmiechnięte, szczęśliwe twarze i… ogarnęła mnie chęć poznania tych ludzi. Historii ich miłości. Obecnych losów. Zastanowiłam się, jak tajemniczy Marek zgubił tę ich wspólną pamiątkę. Może wpatrywał się w obrazek, jadąc przy otwartym oknie w tramwaju i z palców wyrwał mu go wiatr? I teraz jest mu smutno? Tym, że było przedarte nie martwiłam się wcale. W tym miejscu ulicy, ludzie często przebiegają na drugą stronę. Pewnie więc ktoś już znalazł fotografię przede mną. Podniósł i złośliwie przedarł.
Po dłuższej chwili wstałam z sofy i powlokłam się do kuchni. Szewc bez butów chodzi – zgodnie z tym przysłowiem ja, właścicielka firmy kateringowej, notorycznie zapominałam o zjedzeniu obiadu.
Choć więc nie czułam się głodna, rozsądek kazał mi skubnąć chociaż kolację. Szybko wymieszałam sałatkę i nalałam sobie lampkę wina. Trzymając w rękach miskę oraz kieliszek, wróciłam do salonu. Jadłam, wciąż zerkając na zakochanych ze zdjęcia.
Cholera, chyba jednak przesadziłam z tym winem
Potem była jeszcze jedna lampka, następnie trzecia i kolejne. Zabawne, ale z każdym łykiem wina narastała we mnie irracjonalna ciekawość ludzi patrzących na mnie z portreciku. Butelka się skończyła, otworzyłam więc następną. W jej połowie, mocno już zawiana, postanowiłam wreszcie, że ich odszukam. Jak? Nic prostszego! Cyknęłam smartfonem fotkę przedartego zdjęcia, potem drugą – jego rewersu. A następnie wstałam i idąc na zdecydowanie już zbyt miękkich nogach, przesiadłam się do komputera. Zamieściłam fotki na Facebooku. Dodałam do nich krótki opis okoliczności, w jakich znalazłam zdjęcie, wraz z informacją, że jest ono u mnie do odebrania. Kontakt przez Messengera.
Nazajutrz już tylko mgliście pamiętałam, że późną nocą poszłam pod prysznic, a potem do łóżka. Zasnęłam natychmiast, spałam mocno.
Paweł już dawno przestał odwiedzać mnie w snach. Naprawdę go już nie kochałam. I nawet gdyby zmienił zdanie, nie chciałabym już jego powrotu. Rok temu byłabym w stanie wybaczyć mu zdradę. Ale po tym cyrku, jaki odstawił w sądzie, żeby się mnie pozbyć, złudzenia prysły. W dodatku zrozumiałam, że sama wyhodowałam sobie takiego bezdusznego potwora. Przy mnie Paweł miał zawsze wszystko, na co było mnie stać. Mógł godzinami malować, a potem narzekać, że „ci prymitywni ludzie” nie rozumieją przesłania zawartego w jego obrazach i nie chcą ich kupować. Podtrzymywałam w nim wiarę, że jest kimś wybitnym, wyrastającym ponad innych i tylko ma w życiu pecha. A potem spełniałam jego kolejną zachciankę kupowaną za ciężko zarobione przeze mnie pieniądze. Byłam zaślepioną przez toksyczną miłość idiotką!
Spałam więc twardo, dopóki nie poderwał mnie z łóżka budzik. Czekał mnie kolejny pracowity dzień. A po nim… następny wieczór we dwoje – ja i butelka wina.
Nagle przypomniałam sobie o swojej wczorajszej facebookowej akcji. Oblał mnie rumieniec wstydu. Jejku, co mi strzeliło do głowy, żeby rozpoczynać publiczne poszukiwania tej pary!
Mimo że się spieszyłam, czym prędzej skasowałam swojego wczorajszego posta. Zauważyłam jednak, że niestety, zdążył on już zdobyć sporą popularność – zyskał setkę polubień i kilkadziesiąt udostępnień. Ludzie kochają romantyczne historie! Było już więc za późno na wygaszenie tej żenującej sprawy. Historia przedartego zdjęcia żyła własnym życiem.
Oba kawałki fotografii, tym razem dodatkowo poplamione czerwonym winem, spakowałam do torebki i wybiegłam do pracy. Nazajutrz, w sobotę, musiałam zapewnić posiłki na średniej wielkości wesele. Naprawdę nie miałam czasu, żeby dalej zajmować się głupotami!
Zaraz – ona ma na imię Weronika, a jej kochanek…?
„Dzień dobry. Mam na imię Marek i to ja jestem jedną z osób ze znalezionego przez panią zdjęcia. Jestem pod wrażeniem, ile zadała sobie pani trudu, by odnaleźć sportretowane na nim osoby. Uważam więc, że należy się pani wyjaśnienie. Proponuję spotkanie w którejś z miejskich kawiarni. Proszę wybrać miejsce i czas. Zdjęcia nie musi pani ze sobą zabierać” – brzmiała wiadomość, którą mój smartfon odebrał wczesnym popołudniem.
W pierwszej chwili zrobiło mi się gorąco z zażenowania. Do licha, liczyłam na to, że sprawa przyschnie i rozejdzie się po kościach. A tu nie dość, że odezwał się facet z fotografii, to jeszcze chce się spotkać. Ciekawe, czy zamierza przyjść z tajemniczą Mysią? Przy takiej dziewczynie wyglądałabym jak miotła oparta o ścianę.
W następnym momencie zwróciłam jednak uwagę na ostatnie zdanie wiadomości. Nie zależało mu na tym, żeby odzyskać pamiątkowe zdjęcie. Czy ten Marek jest aż tak mało romantyczny, i przeszkadza mu, że zostało przez kogoś przedarte?
Chcąc nie chcąc, zaproponowałam mu (im?) spotkanie w centrum, w godzinach popołudniowych. Wiedziałam, że tego dnia muszę pracować do późna, ale pół godzinki na szybką rozmowę jakoś uda mi się wykroić.
Jestem dość staromodna, nie lubię pojawiać się na miejscu jako pierwsza. Do kawiarni wkroczyłam więc z bezpiecznym pięciominutowym spóźnieniem. Nie chciałam stać na środku i ostentacyjnie się rozglądać, zaczęłam więc przeciskać się w stronę lady, za której szybą pyszniły się ciastka. Zamierzałam dopiero tam dyskretnie zlustrować salę. Podskoczyłam więc niemal pod sufit, kiedy w połowie drogi ktoś ścisnął mnie za łokieć.
– Proszę usiąść, zająłem stolik tam pod oknem, i pozwolić mi coś dla pani zamówić – nad uchem zabrzmiał ciepły, głęboki baryton.
Obejrzałam się. Facet ze zdjęcia wciąż wyglądał świetnie. Wysoki, wyższy o głowę od Pawła, choć już po opaleniźnie nie pozostał ślad. Był nie tylko blady, ale i wyraźnie szczuplejszy, a jego twarz przecinały głębsze niż na fotografii zmarszczki. Teraz wyglądał już na 50-letniego mężczyznę po przejściach. Jednak wciąż był przystojniakiem.
– Oto wasze zdjęcie – powiedziałam, kiedy już usiedliśmy przy kawie. – Proszę pozdrowić ode mnie Mysię.
Nie roześmiał się.
Nie sięgnął też po połówki fotografii. Zamiast tego oświadczył:
– Nie jesteśmy już razem. Zaraz po powrocie z Malediwów oznajmiła, że ma kogoś innego i zamierza odejść.
Lekko mnie zatkało. Nic więc nie odpowiedziałam. Za to on ciągnął:
– To był dla mnie cios. Przecież na wakacjach zachowywała się jak zwykle! Nic nie wskazywało na to, że już mnie nie kocha i ma kogoś innego! Postanowiłem więc o nią walczyć. Uznałem, że to tylko chwilowe zauroczenie. Albo kryzys psychiczny, zwłaszcza że tak się złożyło, że zaraz po powrocie z wysp zwolniono ją z pracy. To było oczywiście bez znaczenia, ja dobrze zarabiam, ona mogłaby w ogóle nie pracować. Ale ziarnko do ziarnka…
Zamilkł, pociągnął długi łyk kawy, a ja odniosłam wrażenie, że słyszę swoją własną historię. Kurczę, ja też najpierw walczyłam o faceta, którego niosłam przez życie, a potem…
– A potem, kiedy na sprawie rozwodowej potwierdziła, że odchodzi do tego gościa, dotarło do mnie w końcu, że byłem zaślepiony – Marek nieświadomie kontynuował mój własny tok myśli. – Związałem się z cyniczną kobietą, która wisiała na mnie jak pijawka, a kiedy w jej życiu pojawił się ten światowej sławy malarz, zresztą też żonaty, Weronika wyrzuciła mnie z serca, jak się wyrzuca zużyte kapcie. I wtedy się wściekłem. To właśnie wracając z sądu, przedarłem w złości naszą fotografię i wyrzuciłem przez okno samochodu. Nie wiedziałem, że wiatr zniósł strzępki na tory.
Prawie go nie słuchałam. Siedziałam jak skamieniała. Czy… czy się aby nie przesłyszałam? Dopiero po krępującej chwili milczenia zdobyłam się na odwagę, żeby się upewnić:
– Powiedział pan, że ona ma na imię Weronika…?
Potwierdził.
– I odeszła do żonatego malarza?
– Już nie jest żonaty. On rozwiódł się dla niej wcześniej – uściślił, bacznie mnie obserwując.
– A jak ma na imię ten malarz?
– Paweł, a co?
Omal nie spadłam z krzesła. Ledwo znalazłam w sobie dość sił, żeby mu wyjaśnić, że jego ukochana odeszła z moim byłym mężem! Myślałam, że się wścieknie, ale Marek… wybuchł gromkim śmiechem.
– To chyba przeznaczenie! – zaśmiewał się tak, że aż zaczęłam się martwić o nasz podskakujący stolik.
Po chwili jednak zawtórowałam mu śmiechem. No rzeczywiście paradne! Głupie, podarte zdjęcie wyrzucone w złości przez okno doprowadziło do spotkania dwóch życiowych rozbitków i nieudaczników.
A może wcale nie takich znowu nieudaczników? Bo w ciągu kolejnych tygodni spotykaliśmy się z Markiem coraz częściej i na coraz dłużej.
Gdy w końcu pozwoliłam mu się pocałować, postanowiliśmy wyskoczyć razem na kilka dni w jakieś romantyczne miejsce. Ale nic w rodzaju Malediwów! Woleliśmy swojskie Zakopane. Do pensjonatu dotarliśmy późno. I choć mieliśmy zarezerwowane dwa pokoje, bez słów skierowaliśmy się do mojego. To była wspaniała noc! A gdy się obudziłam, Marek wręczył mi różę (skąd ją wziął?!) mówiąc, że mnie kocha. I dodał, że chciałby to powtarzać mi codziennie do końca świata. I jak tu nie wierzyć wróżbom?
Dagmara
Zobacz także:
- „Byliśmy zgranym małżeństwem, dopóki nie pojawiła się ta podła żmija. Uwiodła mi męża, w dodatku przez nią mogliśmy stracić firmę”
- „Gdy przyłapałam narzeczonego z innym mężczyzną, byłam już w ciąży. Jego matka wiedziała, że mnie okłamywał”
- „Wróciłam wcześniej od rodziców i przyłapałam męża z kochanką. Dla niego rzuciłam karierę, a on tak mi się odpłaca?”