Reklama

Siedziałam przy mikroskopijnym stoliku, popijając kawę. Wyjrzałam przez okno. Wielka szyba, właściwie przeszklona ściana, bombardowana deszczem. Pomyślałam o córce. O mojej Zosi. Kiedyś byłam innym człowiekiem. Miałam rodzinę – dziecko i męża, dom, pracę, życie. Moje problemy sprowadzały się do doboru świątecznych prezentów.

Reklama

Właśnie w szale zakupów zajechałam na tę stację. Na desce rozdzielczej od dawna świeciła mi się rezerwa, a tu jeszcze tyle sprawunków do załatwienia! W dodatku musiałam już odebrać z przedszkola trzyletnią Zosię, która marudziła mi w foteliku na tylnym siedzeniu. A więc szybko! Zatankować, zapłacić i dalej w drogę!

Odwiesiłam pistolet od dystrybutora i pognałam do kasy. W połowie drogi przypomniało mi się, że zostawiłam w stacyjce kluczyk. Obejrzałam się. Mimo przedświątecznego ruchu, na stacji nie było akurat żadnych innych wozów. A jeśli wrócę po ten cholerny kluczyk, to nie tylko stracę cenną minutę, ale i Zosia – zajęta akurat bajką na tablecie – może zacząć marudzić, że chce iść ze mną.

Po chwili wahania pobiegłam dalej. Dopadłam kasjera i wyjęłam kartę. Właśnie wtedy przez szybę rozbłysły światła podjeżdżającego na stację samochodu. Obejrzałam się. Czarne bmw parkowało za moim audi. Przyłożyłam kartę, wpisałam PIN. Terminal jednak długo przetwarzał dane. Znów obejrzałam się na tamten wóz. Wysiadł z niego kierowca i wszedł do środka. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna uśmiechnął się do mnie, a potem w drugiej kasie poprosił o papierosy.

W tym momencie zamruczał terminal. Transakcja zaakceptowana. Odwróciłam się i wówczas on się odezwał:
– Czy mógłbym zaproponować pani kawę?

Odpowiedziałam uśmiechem i grzecznie podziękowałam, ponownie odwróciłam się do drzwi. I wtedy…
Moje audi ruszyło z piskiem opon! Wóz wystartował tak gwałtownie, że kierowca na moment stracił panowanie nad kierownicą i wyrżnął bokiem w stojący przed budynkiem stacji stojak z pojemnikami płynu do spryskiwaczy. Jak zamurowana patrzyłam na odjeżdżający samochód! Moje oczy zarejestrowały jedynie, że na przedniej szybie pojawiło się pęknięcie w kształcie gwiazdki…
– Zosia! – wrzasnęłam, przytomniejąc.
Ten od bmw minął mnie pędem, wołając:
– Dorwę go!

W kilku susach dopadł swojego wozu, wcisnął gaz i ruszył. Dopiero wtedy pojęłam, że ktoś uprowadził moje dziecko! Rzuciłam się biegiem w stronę bmw.
– Jadę z tobą! – wrzeszczałam, ale tamten już odjechał.

A teraz siedzę na tej samej stacji i patrzę w to samo miejsce, na którym stało kiedyś moje audi. Jest puste. I tak już od dwóch lat…

Nic nie znaleźli

Tamtego dnia policja przyjechała szybko. Nie powiem, starali się – po okolicy krążyły patrole, szukając mojego wozu i wypytując świadków. Przesłuchujący mnie na miejscu policjanci uspokajali, że złodziejom z pewnością chodziło o samochód, a siedzące w nim dziecko porwali przez przypadek.

Niestety. Minęła godzina, a Zosi nie było. Zabrano mnie na komendę, do której przyjechał też Marian, mój mąż. Oboje byliśmy bardzo zdenerwowani, na skraju paniki.
– Sprawdziliśmy to czarne bmw – oznajmiła policjantka, która wcześniej mnie przesłuchiwała. – Ono także zostało dzisiaj skradzione. Zapis z kamer monitoringu na stacji wskazuje, że w środku siedziało dwóch mężczyzn. Pewnie podjechali na stację przypadkiem,. Kiedy jednak zorientowali się, że zostawiła pani samochód z kluczykiem w stacyjce, postanowili wykorzystać okazję. I podczas gdy jeden z nich panią zagadywał, drugi ukradł auto.

Aż zakręciło mi się w głowie. Do tej pory liczyłam, że przystojniak z czarnego bmw naprawdę ruszył w pościg. Tymczasem to był wspólnik porywacza…
– Zostawiłaś kluczyk w stacyjce?! – zagrzmiał mąż.

Aż się skuliłam. Nie, żebym się bała Mariana – do tej pory prawie nigdy się nie kłóciliśmy. Ale to jedno pytanie uświadomiło mi, że Zosia zniknęła przeze mnie. Przez moją nonszalancję i brak wyobraźni! Strach o dziecko i poczucie winy sprawiły, że miałam ochotę bić głową w mur.

Następne miesiące były koszmarem

Z każdym dniem szansa na odnalezienie Zosi malała. Mąż nie potrafił mi wybaczyć. Ja każdego dnia wykonywałam po kilkadziesiąt telefonów do policjantów.

Początkowo cierpliwie mi tłumaczyli, że jak dowiedzą się czegoś nowego, od razu mnie zawiadomią. Z biegiem czasu zaczęli się jednak ode mnie odganiać jak od natręta.

– Myślę, że powinna pani spróbować pogodzić się z myślą, że Zosia może już nie żyć – oznajmił po pół roku prokurator. – Rokowania są złe. A wobec braku postępów w śledztwie jestem zmuszony je umorzyć. Oczywiście, jeśli dojdą jakieś nowe informacje, wznowimy je.

To właśnie wtedy zaczęłam wysiadywać na tej stacji. Na co liczyłam? Kradzione czarne bmw już dawno zostało pocięte na części, moje audi pewnie też. Miałam jednak nadzieję, że znów pojawi się tutaj ten umięśniony facet, który wtedy proponował mi kawę. To był mój jedyny trop!

Całymi dniami objeżdżałam też okolicę. Wypytywałam ludzi, pokazując im zdjęcie Zosi. Czy jej nie widzieli? Czy czegoś sobie nie przypominają? To moje żałosne śledztwo przyniosło tylko jeden efekt – wyleciałam z pracy.

Bardzo oddaliliśmy się też od siebie z mężem. Wciąż nie potrafił mi wybaczyć tego kluczyka. Naszych relacji nie poprawiała też moja ciągła nieobecność i natrętne analizowanie zdarzenia sprzed kilku miesięcy.

Sprawa rozwodowa poszła gładko. On zachował nasz dom, lecz zobowiązał się do płacenia mi alimentów. Co czułam, wyprowadzając się z naszego „gniazdka”? Nic. Byłam otępiała z bólu, poczucia winy, rozdzierającej tęsknoty za córką.

Pieniądze od byłego już męża pozwoliły mi wynająć kawalerkę w pobliżu stacji benzynowej. Kupiłam też starego fiata punto, którym krążyłam po okolicy. Na jedzenie wiele nie zostawało, ale to nie był problem. Żywiłam się kawą z cukrem i… nadzieją. Każdy dzień zaczynałam od myśli, że może to nareszcie ten, w którym odnajdę córkę. Ale upłynął rok, potem drugi. I nic. W dodatku miałam bolesne przekonanie, że już tylko ja szukam Zosi.

Marian się powtórnie ożenił i właśnie urodziło mu się dziecko. Policja rozłączała moje telefony. Ludzie, których już tysiąc razy wypytywałam o córkę, pukali się w czoło i nazywali wariatką. O, nawet na tej stacji kasjerzy patrzyli na mnie jak na dziwoląga. Tak jak teraz.

Ten kasjer... – miałam dziwne przeczucie

Jakiś nowy kasjer – postawny mężczyzna o nosie boksera i kwadratowej szczęce – szeptał z kasjerką, zerkając na mnie z zaciekawieniem i współczuciem. Mogłabym się założyć, co tamta mu mówi: „to wariatka, która przez własną głupotę straciła dziecko i nie potrafi się z tym pogodzić”.
– Zosiu, gdzie jesteś? – westchnęłam.

Czas mijał, a ja nie lubiłam go marnować. Szybko dopiłam więc zimną kawę i wyszłam w deszcz. Moje punto zapaliło dopiero za trzecim razem. Co będzie, jak się zepsuje? Silnik w końcu zawarczał, wyruszyłam więc w kolejny obchód dobrze sobie już znanymi uliczkami wokół. Może to którąś z nich uciekało audi?

Powoli przejechałam obok rozpadającego się domu, w którym mieszkał samotny emeryt. Już wielokrotnie wypytywałam go, czy coś pamięta, aż w końcu facet zagroził, że poszczuje mnie psem. Nie był wyjątkiem, wszyscy w okolicy mieli mnie dość.

Zatrzymałam się, wysiadłam w nasilający się deszcz, zadzwoniłam do furtki. Gdzieś za parkanem rozszczekał się pies. Emeryt nie wyszedł.

Zajrzałam przez sztachety i zamarłam. Dach psiej budy musiał przegnić i się zawalić, właściciel zastąpił go więc starą szybą samochodową. Rzecz w tym, że miała ona pęknięcie. W kształcie gwiazdki. Identyczne jak to, które zapamiętałam. To była szyba z mojego audi!

– Proszę pani, czy zdaje pani sobie sprawę, ile szyb samochodowych ma pęknięcia? – poirytowanym głosem spytała policjantka, kiedy do niej zadzwoniłam.
– Ale ja jestem pewna, że…
– Proszę do mnie nie dzwonić z takim rewelacjami – ucięła. – Niech się pani zgłosi do psychologa.

Najpierw poczułam się bezradna. Wreszcie po dwóch latach trafiłam jakiś trop! Ale nikt mi nie wierzył! Co robić? Jak zmusić tego dziadka do mówienia, skąd ma tę szybę? Nie miałam przyjaciół ani znajomych, mąż dawno uznał, że Zosia nie żyje, i nie chciał ze mną o niej rozmawiać… I wtedy przyszedł mi do głowy desperacki pomysł.

– Niech pan tam ze mną podjedzie, błagam! – pięć minut później przekonywałam kasjera ze stacji. – Urwie się pan na moment, a panu ten emeryt otworzy. Pan budzi respekt.

W końcu się zgodził. Tak jak podejrzewałam, Bogdan – bo tak miał na imię – znał już moją historię od innych pracowników stacji. Nie palił się co prawda do tego pomysłu i zastrzegł stanowczo, że jeśli dziadek nie zechce rozmawiać, to on nie będzie wywierał presji.– Nie chcę znów wpaść w kłopoty – zaznaczył, wychodząc z mojego punto pod bramą emeryta.

Tak jak przypuszczałam, tym razem dziadek nas wpuścił. Pewnie pomyślał, że mój towarzysz jest gliną, bo nie tylko otworzył furtkę, ale też przyznał się, skąd ma szybę.
– Ja nic nie zrobiłem, panie władzo! – tłumaczył się Bogdanowi. – To z tego wraku, co to rdzewieje w lesie. Wszyscy ze wsi coś tam z niego wyjęli. Została tylko karoseria.

Kazałam mu dokładnie wytłumaczyć, gdzie leży wrak. I już mieliśmy wyjeżdżać, kiedy spojrzałam na przypiętego do rozpadającej się budy psa. Był chudy, zmarnowany, przemoknięty. Fatalny widok.
– Nie wolno trzymać zwierząt w takich warunkach.
Dziadek tylko wzruszył ramionami.
– To go sobie weźcie. Sprawię se młodszego.

Pół godziny później, z psem na tylnej kanapie, wyboistą drogą dotarliśmy na miejsce. Wrak samochodu leżał zepchnięty ze skarpy w samym środku lasu. Był nadpalony i pordzewiały, nie miał szyb, siedzeń, kół ani silnika. Ale… były to szczątki mojego audi.
– Zosia może być więziona gdzieś tutaj! – zawołałam.

Bogdan zaraz jednak ostudził mój zapał.
– Kiedy złodzieje zorientowali się, że niechcący uprowadzili dziecko, porzucili samochód wraz z kluczykami, licząc, że jakieś dzieciaki go sobie wezmą na przejażdżkę – wyjaśnił. – Dzięki temu ktoś inny zostawił w nim swoje odciski palców i DNA, a także ukrył pojazd, który następnie rozebrali tutejsi mieszkańcy. Pani córka została zapewne zabrana do bmw w zupełnie inne miejsce…
– Ciekawe, skąd pan się tak dobrze zna na strategii przestępców? – syknęłam, wyjmując komórkę.

Jeśli liczyłam na przełom w śledztwie, to się srodze zawiodłam. Gliniarze powtórzyli słowo w słowo to co Bogdan, uznając, że nie ma nawet sensu przeszukiwanie terenu wokół wraku, bo moja córka została zabrana gdzie indziej. Nazajutrz, jak niepyszna, wróciłam na stację. Bogdan znów miał zmianę.
– I co teraz? – spytałam go.
– A skąd ja mam to niby wiedzieć? Już i tak mam przez panią kłopot, bo muszę się zajmować psem.

Przyglądałam mu się przez dłuższą chwilę. W końcu powiedziałam:
– Nie wiem dlaczego, ale jestem przekonana, że pan mógłby mi pomóc odszukać córkę. Tam w lesie od razu odgadł pan strategię złodziei. Może gdyby zobaczył pan zdjęcie tego faceta z bmw zrobione dwa lata temu przez jedną z kamer na stacji, wpadłby pan na pomysł, jak go odszukać?

Wyjęłam komórkę i wyświetliłam fotografię faceta od bmw, którą skopiowałam kiedyś z akt sprawy.

Patrzył na nią przez chwilę z nieporuszoną twarzą. Pomyślałam już nawet, że – jak wszyscy, którym dotychczas pokazywałam to zdjęcie – wzruszy tylko ramionami, ale on się niespodziewanie odezwał:
– Zobaczę, co da się zrobić. Proszę mi dać czas do jutra.

Po wyjściu ze stacji do późnego wieczora jeździłam jeszcze po okolicy, wypytując o Zosię. Wreszcie koło północy wróciłam do swego pokoju i padłam na łóżko. Nie pospałam długo. Około pierwszej zbudził mnie telefon.
– Pani córka mieszka u niejakich Kowalskich, trzysta kilometrów stąd – usłyszałam głos Bogdana. – Proszę zapisać adres.

Od razu tam pojechałam

Niełatwo było przekonać policjantkę, która kiedyś prowadziła śledztwo (a która kiedyś niebacznie dała mi numer swojej komórki), żeby wysłać tam funkcjonariuszy. Zwłaszcza że był środek nocy. W końcu jednak zgodziła się skontaktować z miejscową komendą nazajutrz rano.

Nie zamierzałam biernie czekać. Od razu wsiadłam w punto i pojechałam pod wskazany przez Bogdana adres. Do willi dotarłam po pięciu godzinach. Akurat kiedy z budynku wyszła obca kobieta, prowadząc… Tak! To musiała być Zosia! Starsza o dwa lata, ale to na pewno ona!
– Córeczko! – podbiegłam i zawołałam.

Dziewczynka patrzyła na mnie spode łba. Nie poznawała mnie.
W końcu jednak zapytała:
– Ty jesteś moją mamą?
Dopiero wtedy Kowalska się ocknęła.
– Proszę nas zostawić, bo wezwę policję! Prowadzę córkę do przedszkola!

Właśnie wtedy zawyła syrena przysłanego pod ich dom radiowozu. I choć policjanci zdawali się dawać wiarę tamtej babie, a nie mnie, zażądali aktu urodzenia małej. Kowalska pękła i się rozpłakała.

We trzy trafiłyśmy więc na komendę. I tu zagadka została rozwikłana. Pani Kowalska przyznała, że nie mogli mieć z mężem dzieci. Adopcja? Tak, ale proponowano im starsze dzieci, a oni chcieli takie, które nie będą pamiętać, że mieli innych rodziców. I nagle, dwa lata temu, pojawiła się oferta kupna „sierotki”. Skorzystali…

Został tylko pies

Dopiero miesiąc później pojechałam na stację, żeby podziękować Bogdanowi.
– Bogdan? – kasjerka się zdziwiła. – To pani nic nie wie?
On… został zamordowany. Miesiąc temu.
– Niemożliwe! Przecież miesiąc temu do mnie dzwonił w nocy i… – głos mi się załamał.
– Właśnie tamtej nocy go zabito – wyjaśniła kasjerka. – Bogdan był recydywistą. Ukrywał się przed dawnymi kompanami z gangu. Niepotrzebnie wtedy ich odszukał! Zanim to zrobił, powiedział mi, że rozpoznał człowieka na pani zdjęciu. I zamierza wydusić z niego, co zrobił z pani córką. Tyle że później tamci go zabili…

Przez dłuższą chwilę stałam jak wryta. W końcu wydukałam:
– Poświęcił się dla nas. Dlaczego?
– Bo sam miał córkę – wypaliła kasjerka. – Ale kiedy poszedł siedzieć, była żona załatwiła mu zakaz zbliżania się. Strasznie tęsknił…
Nie pozostało już nic do powiedzenia. Odwróciłam się do wyjścia, kiedy dobiegł mnie głos kasjerki:
– A pies Bogdana? Kto się nim zajmie? Nie może mieszkać na stacji!
– Ja – odparłam. – To członek mojej nowej rodziny.

Dorota

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama