Reklama

Artur, mój mąż, jeszcze przed ślubem uprzedził mnie, że nie chce mieć dzieci. Gdy tylko coś o tym wspominałam, okrutnie się krzywił. Twierdził, że to tylko kłopot, stres, że woli cieszyć się życiem, naszą miłością, niż wąchać smród pieluch i słuchać wrzasków rozwydrzonych bachorów. Prawdę mówiąc, nie przejmowałam się za bardzo tym gadaniem. Byłam pewna, że z czasem zmieni zdanie. Twierdził, że kocha mnie nad życie. A jak się kogoś kocha, to chce się mieć z nim dziecko. Było to dla mnie tak oczywiste jak to, że po nocy zawsze następuje dzień, a po burzy wychodzi słońce.

Reklama

Niestety, moje nadzieje okazały się płonne. Mijały kolejne lata, a mąż nie chciał nawet słyszeć o dziecku. Oczywiście próbowałam go przekonać, ale szybko kończył temat. Mówił, że decyzji nie zmieni, a żeby uniknąć dalszej dyskusji, wychodził z domu. Byłam zrozpaczona. Z żalu i bezsilności uroniłam niejedną łzę.
Po dziesięciu latach małżeństwa miałam dość tej huśtawki. Postanowiłam zajść w ciążę bez zgody Artura.

Wiedziałam, że sporo ryzykuję, ale nie mogłam dłużej zwlekać. W tajemnicy odstawiłam więc tabletki antykoncepcyjne i zdałam się na los.

Artur wpadł w szał

Już po czterech miesiącach na teście pojawiły się dwie kreski. Oczywiście natychmiast pobiegłam do ginekologa. Potwierdził, że jestem w ciąży. Gdy to usłyszałam, omal nie oszalałam ze szczęścia. Teraz pozostawało mi już tylko jedno: powiedzieć o wszystkim Arturowi…

Zwlekałam z tą rozmową chyba przez tydzień. W końcu jednak zebrałam się na odwagę. Doszłam do wniosku, że nie ma co dłużej czekać, że lepiej mieć to już za sobą.

Oczywiście bałam się, że wybuchnie, ale w głębi duszy wierzyłam, że jak już ochłonie, to pogodzi się z tym, że zostanie ojcem. A gdy maleństwo przyjdzie na świat, pokocha je całym sercem.

Reakcja Artura rzeczywiście była bardzo gwałtowna. Co tu ukrywać, wpadł w szał.
– Zrobiłaś to specjalnie, prawda? – wrzeszczał.
– Ależ skąd… Przez cały czas brałam tabletki… Ale nigdy nie ma gwarancji… Sama jestem zaskoczona – broniłam się.
– Czyli bez problemu pozbędziesz się tego bachora?
– Słucham?! – nie wierzyłam, że tego ode mnie żąda.
– Co się tak gapisz?! Nie słyszałaś o skrobankach?
– Słyszałam, ale…
– To w czym problem?
– Nie chcę tego robić…
– Ale zrobisz! Tu czy za granicą, wszystko mi jedno. Byle tylko było po kłopocie.
– A jak nie?
– To się rozstaniemy! – wypalił.
– Tak? W takim razie już pakuj swoje rzeczy! Bo ja urodzę to dziecko. Czy ci się to podoba czy nie! – odparowałam.
– Będziesz tego żałowała – wycedził i wyciągnął walizkę z szafy. Nie próbowałam go zatrzymać. W tamtej chwili było mi wszystko jedno, czy zostanie czy nie.

Następne dni były bardzo trudne. Na zmianę przeklinałam męża i płakałam. Tłumaczyłam sobie, że jest bezwzględny, okrutny i bez niego będzie mi lepiej. Pomogło, ale tylko troszkę. Mimo wszystko ciągle go kochałam. Przecież przeżyliśmy razem ponad dziesięć szczęśliwych lat. Możecie mi wierzyć lub nie, ale Artur był naprawdę cudownym człowiekiem. Dobrym, czułym, opiekuńczym. Rozumieliśmy się bez słów. Tylko gdy była mowa o dziecku, zamieniał się w potwora.

Nie odzywał się do mnie przez tydzień. Powoli zaczęłam oswajać się z myślą, że to już koniec naszego małżeństwa. I wtedy nagle się pojawił. Stanął w drzwiach z olbrzymim bukietem kwiatów. Wyglądał okropnie. Był nieogolony, miał podkrążone oczy.
– Byłem dupkiem, tchórzem i egoistą. Wybaczysz mi? – zapytał ze skruszoną miną.
– To znaczy… – głos mi uwiązł w gardle.
– To znaczy, że nie potrafię bez ciebie żyć. I bez naszego dziecka – wykrztusił.

Miało być dobrze

Rzuciłam mu się na szyję. Wspomnienia ostatnich koszmarnych dni zniknęły. Znowu byłam szczęśliwa. Tamtego wieczoru długo rozmawialiśmy. O naszym związku, dziecku, o tym, co nas czeka. W pewnym momencie mąż wyciągnął butelkę wina.
– Musimy wznieść toast. Za naszą szczęśliwą przyszłość we troje! – zakrzyknął.
– Mowy nie ma. Przecież wiesz, że w ciąży alkohol jest zabroniony! – zbeształam go.
– To bezalkoholowe, sama zobacz – pokazał mi etykietę.
– No dobrze, takiego mogę się napić.
– Wstawię je na moment do zamrażalnika, żeby się schłodziło – odparł.

Po kwadransie wrócił z napełnionymi kieliszkami. Wino miało trochę dziwny, gorzkawy posmak, ale nie wiedziałam w tym niczego podejrzanego. Piłam taki trunek bez procentów pierwszy raz, myślałam, że tak ma właśnie smakować.

Następnego ranka nie czułam się najlepiej. Było mi niedobrze, miałam skurcze w podbrzuszu. Myślałam, że to normalne w początkowej fazie ciąży, więc pojechałam do pracy. Z minuty na minutę czułam się jednak coraz gorzej. Skurcze stały się potwornie bolesne, zaczęłam krwawić. Wpadłam w panikę. Nie wiedziałam, co mam robić. Koleżanki z pokoju przytomnie wezwały pogotowie. Pół godziny później byłam już w szpitalu. Gdy zabierano mnie na oddział, krzyczałam, żeby ratowali moje dziecko.

Wysiłki lekarzy okazały się daremne

Poroniłam. Gdy się o tym dowiedziałam, zawalił się cały mój świat. Nawet nie potrafię wyrazić słowami, jak się wtedy czułam. Na szczęście był przy mnie Artur. Pocieszał mnie, przytulał, tłumaczył, że wszystko będzie dobrze. Byłam mu za to bardzo wdzięczna. Wkrótce jednak miałam się przekonać, że to wsparcie i współczucie to były tylko pozory. Że tak naprawdę stałam się ofiarą jego perfidnego planu…

To było miesiąc po tym, jak straciłam dziecko. Artur wyszedł już do pracy. Gdy zniknął za drzwiami, zorientowałam się, że zostawił komórkę. Nigdy nie czytałam jego korespondencji, ale wtedy jakoś przypadkowo nacisnęłam na wyświetlacz. „Stary, miałeś szczęście, bo u mnie numer z prochami nie wypalił. Becia ciągle jest w ciąży. Ale się nie poddaję. Spróbuję jeszcze raz” – przeczytałam wiadomość od najlepszego kumpla męża.

Byłam w szoku. Przez głowę przelatywało mi tysiące myśli. Czyżby utrata dziecka nie była nieszczęśliwym wypadkiem? Czyżby Artur maczał w tym palce? Cofnęłam się do starszych wiadomości. Wynikało z nich, że mój opiekuńczy mąż podał mi w winie tabletki zakazane dla kobiet w ciąży, bo powodujące poronienie. I teraz doradzał to samo kumplowi. Chwalił się, że świetnie na mnie podziałały, że się nie zorientowałam. Poczułam, jak nogi się pode mną uginają i robi mi się ciemno przed oczami. Chyba zemdlałam.

Ocknęłam się na podłodze. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam nad sobą zatroskaną twarz męża.
– Kochanie, co ci jest? Dobrze się czujesz? Może zadzwonić po pogotowie? – dopytywał się
– Nie dotykaj mnie! Wiem o wszystkim! Jak mogłeś mi to zrobić! – wrzasnęłam i rzuciłam w niego telefonem. Przez chwilę wpatrywał się w ekran, a potem spojrzał na mnie. Na jego twarzy nie było już troski. Zastąpił ją cyniczny uśmiech.
– Mówiłem ci, że nienawidzę dzieci. Ale do ciebie nic nie docierało. Musiałem więc jakoś pozbyć się kłopotu. Nie chciałem cię stracić – wycedził, a potem odwrócił się na pięcie i po prostu wyszedł.

To był ostatni raz, kiedy widziałam Artura. Gdy wyszedł, spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wyprowadziłam się do rodziców. Po drodze wstąpiłam na najbliższy komisariat i złożyłam zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Żałowałam, że rzuciłam w męża tą przeklętą komórką, że nie schowałam jej do kieszeni, ale śledczy powiedział, że to żaden problem. Bo wiadomości da się odzyskać.

Nie wiem, co stanie się z Arturem. I prawdę mówiąc, nic mnie to nie obchodzi. Mam nadzieję, że wsadzą go do najcięższego więzienia. Właśnie na to zasługuje. Przecież z zimną krwią zamordował nasze nienarodzone dziecko. Bo inaczej tego nie można nazwać, prawda?

Paulina

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama