Reklama

Dziś rano, zanim jeszcze wyszedłem do pracy, zadzwonił telefon. Spojrzałem na wyświetlacz, zobaczyłem napis „Grześ” i ręka zastygła mi w powietrzu. Nie miałem ochoty na rozmowę z synem. Mówiąc szczerze, chyba chciałbym o nim zapomnieć…

Reklama

Jak kiedyś, kiedy był jeszcze wrzeszczącym niemowlakiem

Wtedy miałem niewiele ponad 20 lat, więc młody wiek mógł mnie usprawiedliwiać, przynajmniej we własnych oczach. Teraz jestem poważnym biznesmenem, zarządzającym sporą firmą budowlaną. Zatrudniam lub zwalniam kilkunastu ludzi rocznie, prowadzę negocjacje finansowe z całkiem grubymi rybami, a wychodzi na to, że obawiam się rozmowy z szesnastolatkiem. Telefon dzwonił, nalałem sobie kawy i usiadłem w fotelu. Spojrzałem na zegarek, było trochę po ósmej.

– Gówniarz, powinien być w szkole o tej porze – mruknąłem.

Jako ojciec, wyraźnie się nie sprawdzałem od samego początku. Grześ nie skończył jeszcze roku, kiedy zostawiłem go z jego matką. Świat stał przede mną otworem, byłem młody, pełen pomysłów i kula u nogi w postaci żony i dzieci była ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem. Tak to wtedy widziałem. Zerwałem się z uwięzi jak balon ze sznurka, i jak balon dałem się ponieść wiatrowi.

Wylądowałem aż w Hiszpanii, poznawałem nowych ludzi, kraj, kulturę, ale nade wszystko, „robiłem kasę”.

W wieku 40 lat byłem ustawiony, ale czegoś zaczęło mi brakować...

Zrobiłem rachunek sumienia i wyszło mi, że jestem sam jak palec. Nie miałem przecież rodziny, którą w przeszłości uznałem za niepotrzebną. Żeby wszystko było jasne: nie byłem skończonym sukinsynem i przez te lata płaciłem alimenty, ale korespondencję z kraju wyrzucałem do kosza. Z czasem listy przestały przychodzić i prawie zapomniałem o „błędach młodości”.

Ale dopadł mnie kryzys wieku średniego. Coraz bardziej uwierały niezałatwione sprawy, więc wziąłem byka za rogi i tym razem ja napisałem do syna. Odpowiedział, i to szybko. Jego matka wyszła za mąż, czemu się nie dziwię, bo była atrakcyjną kobietą. Wychowywał się więc w pełnej rodzinie, ale tęsknił za prawdziwym ojcem, czyli za mną.

Miło było się poczuć komuś potrzebnym. Nawiązaliśmy kontakt, który zaowocował planami wspólnie spędzonych wakacji. Postanowiłem, że urządzimy wyprawę na łono natury, (od razu przyszły mi na myśl Bieszczady), bo w trudnych warunkach nawiązują się prawdziwe męskie przyjaźnie. Pamiętałem harcerskie obozy; nocne alarmy, podchody, mycie menażek w zimnym strumieniu. Każda czynność nabierała nowego znaczenia, nawet obieranie ziemniaków.

Wszystko to uczyło nas odpowiedzialności za swoje czyny i bardzo szybko pokazywało konsekwencje naszych działań.

Uznałem, że nie ma nic lepszego dla chłopaka w wieku Grzesia

Sam tak się podekscytowałem przygotowaniami, jakbym miał znowu naście lat. Już zimą zacząłem kompletować ekwipunek i nawet to okazało się przygodą: sprzęt turystyczny produkowany jest w tylu odmianach i rodzajach, że przyprawia o zawrót głowy! Nie żałowałem pieniędzy, więc ekwipunek był najwyższej klasy i od biedy, nadałby się nawet na wyprawę w Himalaje.

Po zapakowaniu zajął mi pół samochodu, ale czego tam nie było, nawet aparat do uzdatniania wody pitnej! Można było zaczerpnąć wodę ze zwykłej kałuży i po chwili uzyskiwało się idealnie przezroczysty płyn. Super sprawa. Wakacje zapowiadały się wspaniale i z głową pełną marzeń wyruszyłem do rodzinnego kraju.

Mimo GPS-a z trudem odnalazłem adres syna. Tej dzielnicy Częstochowy prawie nie znałem, zawsze uchodziła za dość podłą. Podjechałem pod odrapaną kamienicę, która nie rozleciała się do tej pory chyba tylko dzięki pijaczkom, którzy wytrwale ją podpierali. Nie miałem ochoty wchodzić do środka, więc zadzwoniłem na komórkę Grzesia.

Po chwili z ciemnej bramy wyłoniło się dwóch młodzieniaszków

Jeden z nich dołączył do grupy meneli, drugi, ruszył w moją stronę. Kaptur od dresu zacieniał mu twarz, więc mogłem się tylko domyślać, że to mój syn, a nie lokalny łowca haraczów. Kołysząc się na boki, podszedł do samochodu.

– Siema! – powiedział.

Nie tak wyobrażałem sobie to powitanie. Otworzyłem drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Delikatnie zsunąłem synowi z głowy kaptur i trzymając dłonie na jego ramionach zrobiłem krok w tył, aby mu się lepiej przyjrzeć. Chłopak przejął delikatne rysy swojej matki, ale poza tym przypominał mi mnie, kiedy byłem w jego wieku. Chyba się wzruszyłem, bo nie myśląc wiele, przygarnąłem go do siebie. Grześ wykonał jednak szybki unik i nie kryjąc oburzenia, powiedział:

– No co ty… – i po chwili z wyraźnym trudem dołożył – …tata.
– Witaj… synu – wykrztusiłem więc przez ściśnięte gardło i starając się opanować wzruszenie, dorzuciłem niedbale: – Spakowany?
– Wejdziesz na górę? – spytał nasuwając kaptur na głowę.
– Nieee… Obgadaliśmy z mamą wszystko przez telefon. Lepiej się zbierajmy, jak chcemy dziś dotrzeć w Bieszczady.
– Eeee... – zaczął nieskładnie. Nastąpiły pewne zmiany.
– Mama zmieniła zdanie? – przerwałem mu zaniepokojony.
– Nie, men, ona się nawet cieszy, że się mnie pozbędzie na jakiś czas. Chodzi o to, że my nie chcemy jechać w jakieś tam... Bieszczady!

Syn miał inną wizję świata i naszej wyprawy

Zdębiałem.

– Jacy „my”?
No, właśnie, men. Chciałem, żeby Rafał z nami jechał – wskazał wysuniętym podbródkiem w stronę koleżki podpierającego mur.
– Będzie weselej.
– Weselej? – powtórzyłem, jakby nie rozumiejąc, o co chodzi, a uczucie rozczarowania narastało we mnie lawinowo.
– No – potwierdził. – Nie będę się nudził.
– Nie będziesz się nudził? – powtórzyłem jak echo, zupełnie oszołomiony. - Przecież umawialiśmy się od pół roku na wspólną wyprawę!

– No i jedziemy. Nie rozumiem, o co ci chodzi? Musisz być trochę bardziej elastyczny, men. Świat popierdala do przodu!
– Nie wyrażaj się! – tyle miałem do powiedzenia.

No i pojechał z nami młodociany przestępca

Stał przede mną 16-letni szczyl i robił mi wykład z życiowych mądrości, zaczerpniętych z tekstów debilnych piosenek, a ze mnie coraz bardziej uchodziło powietrze. Jeszcze próbowałem paru wybiegów, ale byłem już tak podłamany obrotem sytuacji, że szybko zabrakło mi argumentów.

Grześ był za to bardzo dobrze przygotowany do negocjacji: pozwolenie na wyjazd Rafała, podpisane przez matkę, spoczywało, pewnie zupełnie przypadkowo, w tylnej kieszeni jego spodni, obydwaj byli już spakowani, rodzice byli uprzedzeni. No i wyruszyliśmy na „naszą” wyprawę: ja, mój syn i młodociany przestępca o imieniu Rafał.

Mimo mojego sprzeciwu, jechaliśmy w odwrotnym kierunku, czyli nad morze. Dlaczego właśnie tam? „Bo tam jest czadowo, men”.

Nie rozmawialiśmy za wiele

Chłopaki zmienili stację radiową i z głośników dobiegało teraz basowe dudnienie, zagłuszające myśli. Właściwie, odkąd syn wkroczył w moje życie, miałem mętlik w głowie. Nic nie przebiegało tak, jak sobie zaplanowałem, ba, większość rzeczy robiłem wbrew sobie!

Dosyć długo to trwało, zanim zorientowałem się, jak sprytnie pogrywa. Ale na razie było „cool”. Przynajmniej dla chłopaków. Na noc zatrzymaliśmy się w przydrożnym motelu, bo jak się okazało, Rafał nie miał śpiwora.

– Spoko, men! – usłyszałem.

Potem mała awantura o piwo, którego kupna im odmówiłem.

– Wyluzuj, kolo! – zabrzmiało jak komenda.

Rano trochę spokoju, bo chłopaki nie mogli się dobudzić, a potem znowu techno-trans w samochodzie. Przy obiedzie dyskusja(!) na temat wypasionej bryki, która właśnie zaparkowała przed barem i znów mała kłótnia o cel podróży. Ja optowałem za dziką plażą, na zachodnim wybrzeżu, a chłopaki za Kołobrzegiem, który jak wiadomo, jest „cool”. Tym razem byłem uparty i Grześ musiał uruchomić cały swój intelekt, żeby mnie przekonać.

– Nie słyszałeś o Wale Pomorskim? Polscy żołnierze przelewali tam krew za naszą wolność – nadawał jak zawodowy przewodnik. – A już Kołobrzeg to była prawdziwa jatka. Powinniśmy to zobaczyć, men!

Chłopaki wyciągnęli mnie na imprezę techno

Byłem pewien, że zasób jego słów jest ograniczony do paru podstawowych zwrotów, więc ten zalew informacji zaszokował mnie na tyle, że zgodziłem się na Kołobrzeg. Może to i ciekawsze dla chłopaków niż sama plaża? Poza tym poznają trochę historii… Chłopcy upierali się, że trzeba gnać do Kołobrzegu, bo tam to „dopiero jest”…

Okazało się, że spieszymy na... imprezę techno! Miasto, pełne rozhisteryzowanych panienek i napakowanych sterydami kolesiów, zatłoczone było szpanerskimi samochodami, które z rykiem silników pokonywały krótkie odcinki drogi między jednym czerwonym światłem a drugim. Wszędzie tłumy i nieustanny basowy rytm.

Na dodatek pogoda dotąd piękna, zepsuła się definitywnie i deszczowe chmury przykryły całe niebo. Udało nam się cudem wbić na jakiś kemping i ledwie rozłożyliśmy namiot, zaczęło padać i lało już do końca dnia. Moi podopieczni dostali małpiego rozumu i przemoczeni włóczyli się po polu namiotowym, a ja skulony w śpiworze, zastanawiałem się, co tu robię – zmęczony, brudny i przemoczony, pośrodku nieustannego łomotu, wrzasku i przekleństw małolatów?

Głowa mi pękała i chyba zasnąłem, bo kiedy otworzyłem oczy, czując, że ktoś szarpie mnie za ramię, już świtało. Nade mną klęczał Rafał.

– Pan się obudzi – powtarzał. – Pan się obudzi!

W namiocie było już na tyle jasno, bym zobaczył, że z Rafałem nie ma mojego syna. Od razu się rozbudziłem.

– Gdzie Grześ? – spytałem znienacka, łapiąc wyciągniętą rękę chłopaka.
– Niech się pan uspokoi – pisnął wystraszony Rafał. – Nic mu się nie stało… Pilnowałem go.
– Tak? No więc, gdzie jest?
– Noo… trochę przeholował z piwem. Nie mogłem go donieść do namiotu… Przepraszam.

Nie wiem, za co mnie przepraszał: czy za to, że nie dopilnował kolegi, czy za to, że go nie mógł donieść. W każdym razie to „przepraszam” było wzruszające i nadzwyczajnie mnie uspokoiło. W końcu nic wielkiego się nie stało.

Każdy ma przecież na koncie pierwsze doświadczenia z alkoholem, które różnie się kończyły

Tak sobie pomyślałem przez chwilę, ale kiedy zobaczyłem swojego syna, leżącego w przydrożnym rowie, pośród puszek po piwie i kawałków papieru toaletowego, kiedy poczułem od niego smród uryny i piwska, musiałem przysiąść na piętach i parę razy głębiej odetchnąć.

– Głupie gnojki! – krzyknąłem, odwracając się do Rafała. – Trzeba się było urżnąć we własnej bramie, po cholerę ciągaliście mnie przez pół Europy? Zbieramy graty i wracamy tam, gdzie wasze miejsce!

Mój wybuch gniewu był nagły i chłopak aż pobladł ze strachu.

– Przepraszam… pana – wydukał, cofając się o krok. – Ja naprawdę chciałem zobaczyć morze.

Jego lęk mnie otrzeźwił. Co ja robię najlepszego, wyżywając się na Bogu ducha winnym dzieciaku, który jest trzeźwy i w dodatku cały czas opiekował się kolegą? Zaryzykował nawet spotkanie ze mną, choć mógł podejrzewać jak zareaguję. Rafał był w porządku.

– Nie widziałeś jeszcze morza? – spytałem już spokojnym głosem.

Przecząco pokręcił głową. Spojrzałem na niego, potem na syna zamroczonego alkoholem. Pomyślałem: temu i tak wszystko jedno, a my możemy sprawić sobie małą przyjemność. Z odrazą wziąłem Grzesia na ręce i zaniosłem do namiotu. Zasunąłem wejście i skinąłem ręką na Rafała.

– Chodź – powiedziałem. – Idziemy nad morze.

Wiem, że płacenie alimentów to za mało

Udało nam się obejrzeć wschód słońca, choć zaraz potem skryło się za chmurami. Posiedzieliśmy na plaży, posłuchaliśmy fal, pomilczeliśmy. Przez głowę przemknęło mi, że właśnie coś takiego chciałem przeżyć z własnym synem... Potem spakowaliśmy, co było do spakowania i bez zbędnych przystanków pognałem z powrotem.

Było po wyprawie i do dziś pamiętam niesamowitą ulgę, którą czułem, widząc we wstecznym lusterku chłopięcą postać i odrapaną elewację częstochowskiej kamienicy…

– Dzwoń sobie do upojenia – powiedziałem teraz do milczącego już telefonu.

Odstawiłem kawę i poszedłem do garażu, żeby wreszcie wyjechać do firmy. Dobrze wiem, że jestem sukinsynem i że płacenie alimentów to za mało… Jednak jakoś z tym będę żył. Inaczej nie dam rady. Wiem, że to, kim stał się Grzesiek, może być moją winą. Nie było mnie, żeby wprowadzać dyscyplinę, nie było mnie też, żeby wprowadzać go w męski świat. Musiał to wszystko zrobić na swoją rękę. Współczuję mu, ale jednak nadal nie dorosłem do tego, żeby być ojcem.

Michał, lat 42

Czytaj także:

Reklama
  • „Moja 17-letnia córka wpadła. Musieliśmy zająć się wnuczką, bo młoda mama wolała imprezy i alkohol"
  • „Urodziłam dziecko z gwałtu, bo rodzice nie zgodzili się na aborcję. Gdy patrzę na twarz Adrianka, widzę mojego oprawcę"
  • „Na kolanach błagają, by oddać im dzieci. A potem one znów lądują u nas we łzach i siniakach…”
Reklama
Reklama
Reklama