


Minął 40. tydzień ciąży , emocje związane z czekaniem na poród sięgają zenitu. Niestety nic nie wskazuje na to, że w najbliższych dniach znajdę się w szpitalu. Mąż chyba bardziej ode mnie to przeżywa, widać, że się martwi. Wieczorem słyszę: "Kochanie, ale jutro, gdy wrócę z pracy, pojedziemy do lekarza i sprawdzimy czy wszystko jest w porządku?". Z uśmiechem odpowiadam: "Oczywiście" i zasypiam, jak niemowlę. Pierwsze skurcze Następnego dnia budzę się o 6.00. Biorę relaksacyjną kąpiel, myję głowę i jem śniadanie. Mąż wyszedł do pracy, a ja zostałam w domu z naszym starszym synkiem. Tak słodko spał, że nie miałam sumienia go budzić. Błąkałam się po domu, po chwili zdałam sobie sprawę, że mam już dość regularne skurcze . Sięgnęłam po telefon i poprosiłam męża, by wrócił do domu. Zdążył popracować tylko 30 minut. Obudziłam synka, spakowałam go, bo po drodze do szpitala, musimy zawieźć do babci. To był prosty i szybki do zrealizowania plan, tak mi się wydawało. U babci spędziliśmy 15 minut, bo akurat musiała się z nami podzielić opowieściami o swoich porodach . Gdy byliśmy przy samochodzie, spotkaliśmy kolejnych członków rodziny (dalszych) i znowu opowieści o porodach, a czas nagli. Gdy już usadziłam się w samochodzie, okazało się, że po drodze musimy zatankować samochód. "O Boże! A jak będą korki?" - pomyślałam. " Czy zdążę na czas dojechać do szpitala? ". Skurcze były tak silne, że ciężko było mi myśleć pozytywnie. Czułam się tak, jakbym miała za chwilę urodzić. Na szczęście w miarę szybko dojechaliśmy do szpitala. Liczę lampy na suficie Kolejka była długa, ale ja czekać nie mogłam, więc przepchałam się przez tłum matek. Większość z nich rodziła po raz pierwszy , to było widać. Zapukałam do gabinetu położnych, wsadziłam głowę do pokoju i powiedziałam:...

Nadszedł dzień wyznaczony przez lekarza prowadzącego - data porodu . Nic się nie działo. Pojechałam do szpitala, żeby zobaczyć się z panią doktor i zorientować się, co dalej. Kiedy weszłam na oddział, dowiedziałam się, że jest na urlopie! Moje poczucie bezpieczeństwa runęło. Co mam teraz robić...? Chciało mi się płakać. Musiałam jednak działać... Przecież moje dziecko może chcieć przyjść na świat w każdej chwili, a to już czas. Zaczepiłam na korytarzu ordynatora oddziału. Zapytałam, co robić. Odburknął, że przyjąć się na oddział, albo gdzieś ambulatoryjnie sprawdzić na własną rękę. Spanikowana myślałam: "Mam rodzić na własną rękę?! Gdzie gdzieś?! Sama mam się przyjąć na oddział?" Wyszłam przed szpital i zaczęłam płakać, bo nie wiedziałam co począć dalej . "Przyjęłam się na oddział" Mąż mnie trochę uspokoił i kiedy już mi przeszło, udałam się na izbę przyjęć i "przyjęłam się" na oddział. Był wtorek. Dni w szpitalu strasznie się dłużyły. Leżałam i słuchałam opowieści, zastanawiając się, jak będzie wyglądał mój poród . Wtedy po raz pierwszy naprawdę zaczęłam o tym myśleć. Wcześniej nigdy nie analizowałam przebiegu porodów, nie układałam sobie w głowie scenariusza przebiegu mojego. Pobyt w szpitalu mijał spokojnie, aż do czwartkowego popołudnia. Właśnie wtedy się zaczęło... W toalecie zauważyłam różową wydzielinę. Od razu zgłosiłam ten fakt pielęgniarce, która przekazała tą informację lekarzowi dyżurującemu. Po popołudniowym obchodzie zostałam zbadana. Pan doktor stwierdził, że wody zaczęły się sączyć i przeniósł mnie na salę przedporodową. Leżałam tam sama, nie mogąc zebrać myśli. Zastanawiałam się: "Co dalej?" To pytanie prześladowało mnie nieustannie. Nie musiałam długo czekać na odpowiedź Wieczorem pojawiły się bóle , a na...

Pierwsza ciąża to wielka niewiadoma. Taki odmienny stan. Ciało kobiety z miesiąca na miesiąc się zmienia, towarzyszą temu huśtawki nastrojów, zmiana temperatury ciała, a czasem niestety wymioty. Pierwsze miesiące były straszne. Najchętniej tylko spałabym. Podczas spacerów raz było mi gorąco, raz zimno. Z upragnieniem czekałam na pierwsze ruchy dziecka . Początkowo miałam wrażenie, jakby mnie coś łaskotało od środka, ale pewnego wieczora poczułam mocniejsze uderzenie w brzuchu. To moje dzieciątko zaczęło dawać o sobie znać. To była jedna z najpiękniejszych chwil: pierwsze ruchy mojego szczęścia. Do szpitala, na wszelki wypadek I tak mijały miesiące – brzuszek był coraz większy, dzieciątko coraz mocniej kopało. Podczas badania USG 4D lekarka powiedziała nam (bo oczywiście był ze mną mąż), że mamy zdrowego synka. Byliśmy wniebowzięci! Wszystko było w porządku, badania wychodziły dobrze. Termin porodu miałam na 5 czerwca, ale nic nie wskazywało na to, że urodzę w terminie. W ostatnim miesiącu do ginekologa chodziłam co tydzień, aż do porodu, a że synkowi było jeszcze dobrze w brzuszku, to i w dniu planowanego porodu byłam na KTG. Podczas każdej mojej wizyty na korytarzu było wiele kobiet i tego dnia sytuacja była podobna. W oczekiwaniu na badanie, miło sobie gawędziłyśmy. Gdy przyszła na mnie kolej, położna podłączyła mnie pod KTG i wytłumaczyła, co mam robić. Leżałam, ale nie wyczuwałam ruchów dziecka, co zaniepokoiło położną. Podeszła do mnie i prosiła, abym przekręciła się raz na jeden bok, raz na drugi. Lekarka zaczęła przesuwać główką urządzenia po brzuchu i po kilku minutach stwierdziła, że wypisze mi skierowanie do szpitala, gdyż KTG jest zawężone. Zdenerwowałam się, że ale pani doktor mnie uspokoiła i wytłumaczyła, że to typowe działanie i tak będzie bezpieczniej....