Reklama

Postanowione, mamo. Wyjedziemy z kraju i pozbędziemy się kłopotu. Martynka nie może zmarnować sobie życia.

Reklama

Zmarnowane życie, kłopot… Momentami słuchałam swojej córki i jej nie poznawałam. Zachowywała się, jakby mówiła o jakimś problemie, który spadł na nią znienacka i na który trzeba było tylko znaleźć dobry sposób!

A tak naprawdę mówiła przecież o tym, co dla człowieka najcenniejsze – o życiu. Nawet jeśli to życie pojawiło się nie w porę.

Ja wiem to teraz, po tylu latach

Czy podobnie mądra byłabym w wieku Martyny? Nie. Wiem, że nie byłabym taka mądra. Bo przecież gdy los powiedział „sprawdzam” – nie zachowałam się tak, jak powinnam.

Przez wiele lat dusiłam w sobie tajemnicę. Dziś jednak nastał dzień, w którym ta tajemnica musi ujrzeć światło dzienne. Choćby od tej pory świat miał wyglądać zupełnie inaczej.
– Nie popełniaj mojego błędu, wnusiu.

Te słowa chcę powiedzieć swojej szesnastoletniej wnuczce, Martynce. To niewiele? To poznajcie moją historię.

Pochodzę ze wsi. Oprócz mnie w domu było jeszcze siedmioro rodzeństwa. Zawsze mieliśmy co robić. Zwierzęta trzeba było oporządzić, w polu rodzicom pomóc, dom ogarnąć. Wszystkich równo rodzice ganiali do roboty. Książki były na ostatnim miejscu. Kiedy zdarzało mi się zaszyć gdzieś w kącie z wciągającą lekturą, ojciec utyskiwał:

– Uczoną nie zostaniesz. A od czytania świniom nie przybędzie. Zostaw te papiery i bierz się za robotę.

Więc się brałam, bo to były takie czasy, że rodzicom nikt nie śmiał się sprzeciwić. Tylko w duchu marzyłam sobie o innym życiu. W mieście, w bloku. Taki blok widziałam kiedyś u jedynego w naszej wsi sąsiada, który miał czarno-biały telewizor. Gorąca woda, kiedy tylko człowiekowi zamarzy się kąpiel. Czysto, schludnie – i świń żadnych do oporządzania. Chyba tamtego popołudnia, kiedy udało mi się wyrwać kwadrans na obejrzenie tego programu przed kolejnymi obowiązkami, podjęłam decyzję. Byłam gotowa zrobić wszystko, żeby wyrwać się ze wsi i w takim bloku kiedyś zamieszkać.

Szybko zrozumiałam, że najłatwiejszą drogą do osiągnięcia wymarzonego celu będzie zdobycie wykształcenia. Mimo krzywych spojrzeń rodziców i kpin rodzeństwa uczyłam się pilnie. Każdą wolną chwilę wykorzystywałam na czytanie książek.

Nie uszło to uwadze moich nauczycieli.
– Dziewczyna powinna się dalej kształcić – powiedziała moim rodzicom wychowawczyni, kiedy kończyłam technikum. – Na wsi pójdzie na zmarnowanie, a ona jest zdolna i pracowita.
– Miasto kosztuje – mruknął na to tylko ojciec. – A ja jeszcze siedmioro ich mam.

Mimo to jednak coś go widać tego dnia ruszyło, bo słyszałam, jak wieczorami szeptali o czymś z matką. Nie miałam pojęcia, że szykuje się największa zmiana mojego życia.

Nie powinnam była pić tyle wina

– Pojedziesz do szkoły do miasta – usłyszałam kilka dni później. – Tylko nam się tam nie zmarnuj. Jak tak mówi twoja nauczycielka, że masz być uczona, to będziesz uczona.

Aż się rozpłakałam z radości, a ojciec, twardy chłop nieprzyzwyczajony do babskich łez, tylko mruczał:
– Nie becz mi tu, nie becz. I kłopotów sobie jakichś w tym mieście nie napytaj.

Nawet nie wiedziałam, o czym tata wtedy mówił. Jechałam do stolicy niewinna jak lilijka. Zamieszkałam w internacie. Każdą wolną chwilę wykorzystywałam na naukę, bo wiedziałam, ile trudu kosztowało moich najbliższych wyprawienie mnie do tego miasta. Nic nie zapowiadało kłopotów.

Aż do tamtego wieczora… Nie chciałam iść na imieniny koleżanki z pokoju. Z zasady nie chodziłam na imprezy, nie piłam alkoholu. Trzymałam się z daleka od takich rozrywek. A jednak tamtego dnia Iwona tak namawiała, że uległam.
– Jak ci się nie będzie podobało, to wyjdziesz – kusiła, no i zgodziłam się.

Tamtego chłopaka zauważyłam od razu. Trudno było go nie zauważyć. Iwona, towarzyska i przebojowa, przedstawiła go jako dalekiego kuzyna.
– Chyba wpadłaś mu w oko – szepnęła. – Ciągle mnie o ciebie wypytuje. Wzroku nie może od ciebie oderwać.
– Nie jest w moim typie – odpowiedziałam oschle, bo rzeczywiście chłopak mi się nie podobał.

Był zbyt pewny siebie, zbyt podobny do chłopaków, których znałam z rodzinnej wsi – takich, którzy traktowali dziewczyny jak zdobycze na jedną noc.

A jednak widać był bardziej uparty. Nie zrażał się tym, że traktowałam go wyjątkowo chłodno. Przysiadł się, prosił mnie do tańca. Wypiłam kilka kieliszków wina. Za dużo wina. Alkohol zaszumiał mi w nieprzyzwyczajonej do niego głowie.

Nawet się nie zorientowałam, kiedy koło północy ciemnowłosy chłopak wyprowadził mnie na spacer…Później nic nie pamiętam. Musiałam się w pewnej chwili ocknąć i krzyczeć o ratunek, takie mam przebłyski z tej strasznej nocy, ale tak naprawdę pewna niczego nie jestem. Litościwa pamięć wyparła wszystko.

Obudziłam się rano w podartym ubraniu, cała podrapana i zakrwawiona, gdzieś na jakichś łąkach daleko od internatu.
– Nie, to nie mogło stać się naprawdę, to niemożliwe… – szeptałam.

A jednak się stało.

Nie powiedziałam nikomu, co mnie spotkało. Wstydziłam się. U mnie na wsi mówiło się, że dziewczyna widać sama chciała… Pragnęłam zapomnieć o tragedii. Ale los bywa okrutny.

Że jestem w ciąży, zorientowałam się dopiero, kiedy zaczął mi rosnąć brzuch. W zasadzie nawet nie ja się zorientowałam, tylko koleżanka z pokoju w internacie pewnego dnia mnie zagadnęła, czy czasem w ciąży nie jestem.
– Bo tak mi jakoś wyglądasz… Jak to mówią, cicha woda… – roześmiała się, ale mi nie było do śmiechu.
– Jak ja wrócę do domu? Jak ja się ojcu z brzuchem pokażę? – rozpłakałam się.

Iwona, która z niejednego pieca chleb jadła, od razu wiedziała, co robić.
– Znam babkę – powiedziała poważnie. – Taką, co umie ciąże „spędzać”. Bez brzucha wrócisz, nie bój się.

Pojechałyśmy do tej kobiety razem. Mieszkała gdzieś na odludziu, tyle pamiętam. I jeszcze swój paniczny strach.

Nie wiedziałam wtedy, że w tak niesterylnych warunkach grozi mi śmierć. Płakałam tylko, bo wiedziałam, że to, co robię, jest złe. Ale nie widziałam innego wyjścia. No bo co mogłam zrobić?

Zabieg był bardzo bolesny. Akuszerka dała mi do trzymania jakąś starą poduszkę. Wbijałam w nią z bólu zęby tak, że po kilku godzinach wyglądała jak wyjęta z gardła oszalałego psa – ale to niewiele dawało. W pewnym momencie zemdlałam, nie wiem, z bólu czy z utraty krwi.

Kiedy się ocknęłam, akuszerka stała nade mną z zafrasowaną miną:
– Niedobrze – powiedziała. – Płód był duży, musiałam cię poharatać. Możesz nie mieć już dzieci w przyszłości.

W tamtym momencie coś we mnie umarło. Zawsze marzyłam o dużej rodzinie. Chciałam mieć gromadkę maluchów. Nie wiedziałam, co mam dalej robić.

Kolejne tygodnie, a później miesiące, mijały mi jak w złym śnie. Zaliczałam kolejne semestry na studiach, chodziłam na zajęcia, ale żyłam jak automat.

Nie zwróciłam uwagi na starszego mężczyznę, który przychodził pod internat. Dopiero koleżanka mi szepnęła:
– To kierownik miejscowej komórki partyjnej. Szuka pracownic do swojego biura. Kto do niego trafi, będzie miał jak u pana Boga za piecem.

Józek miał jeden atut: córeczkę

Było mi to obojętne. Nocami dręczyły mnie koszmary, nie mogłam spać. Zdawało mi się, że słyszę płacz dziecka. Praca była ostatnim, co mnie w tamtym czasie interesowało.

A jednak Józek wybrał właśnie mnie. Zostałam jego sekretarką. Przepisywałam dokumenty, parzyłam kawę. Wynajęłam niewielki pokoik. Byłam tak zamrożona w środku, że nawet nie zorientowałam się, że kierownik coraz czulej na mnie patrzy.

Kiedy zaproponował mi małżeństwo, w pierwszej chwili chciałam roześmiać mu się w twarz. Przecież ten człowiek w ogóle mi się nie podobał. Był ode mnie dużo starszy, łysawy, lubił wypić. Nigdy nie zwróciłabym na niego uwagi.

Tyle że oprócz wspaniałych perspektyw w partii i opinii tego, który „dużo może”, Józek miał jeszcze jeden atut. Dla mnie najważniejszy. Kilkumiesięczną córeczkę.

To był wielki skandal. Chyba nawet w powiecie o nim słyszeli. Młoda żona puściła go kantem i uciekła z innym na Zachód – a Józek został z dzieckiem. Nie ukrywał, że szuka takiej żony jak ja. Gospodarnej, pracowitej, cichej. A ja chciałam być matką dla Zosi.

Wzięliśmy cichy ślub cywilny. Ojciec, jak o tym usłyszał, to podobno splunął i powiedział, że dla niego dalej jestem panną. Było mi przykro, jednak dla Zosi gotowa byłam przełknąć każdą gorzką pigułkę.

Od początku pokochałam to dziecko jak swoje. Tym bardziej że klątwa starej akuszerki się spełniła. Swoich dzieci nigdy nie dane mi było urodzić.

Nigdy nie powiedzieliśmy Zosi, że nie jest moją biologiczną córką. Ani ja, ani Józek nie znaleźliśmy w sobie dość odwagi, żeby poruszyć ten temat. Ale to była jedyna kwestia, w której się zgadzaliśmy. W pozostałych nic nam się nie układało. Tak to bywa, kiedy związek zawierany jest bez miłości.

Szesnaście lat to naprawdę niewiele

Kiedy Zosia skończyła czternaście lat, poprosiłam Józka o rozwód. Dał mi go bez protestu. Był już wtedy dobrze ustawionym członkiem partii, nie chciał, żebym zaczęła opowiadać na lewo i prawo o jego romansach. Na pocieszenie zostawił mi nasze trzypokojowe mieszkanie w nowym bloku. I tak oto spełniło się moje marzenie z dzieciństwa. Miałam łazienkę z ciepłą wodą i centralne ogrzewanie. Niczego więcej obie z Zosią nie potrzebowałyśmy do życia. Wychowałam córkę całkiem sama. Nie było mi łatwo, ale jestem z siebie dumna.

Zosia zdobyła wykształcenie, wyszła za mąż, ma dobrą pracę. Kiedy na świat przyszła Martynka, oszalałam z radości. Nieba bym wnusi przychyliła. Nic nie było zbyt dobre dla mojej Martynki.

Zosia wypomina mi teraz, że zbytnio jej córkę rozpieściłam. Ale ja w to nie wierzę. Czy można kochać za bardzo? Ciągle tłumaczyłam Zosi, że nie mam więcej wnuków, więc wszystkie swoje uczucia przelałam na Martynkę. A wnuczka potrafiła mi się odwdzięczyć. Kiedy była młodsza, przychodziła po szkole, opowiadała, co u niej słychać. Ostatnio spoważniała, rzadziej zaglądała. Zosia raz i dwa napomknęła, że Martyna ma chłopaka. Podśmiewałyśmy się z tego nawet obie, że to takie dziecinne zauroczenie. Do głowy nam nie przyszło, że nie takie niewinne to wszystko było…

Bomba wybuchła przed samymi świętami. Podobno zadzwonili ze szkoły Martyny. Moja wnusia zemdlała na wuefie. Oczywiście Zosia natychmiast tam pojechała.
– W głowie już sobie układałam, jakie jej kupię witaminy, bo się pewnie dziewczyna przemęcza – mówiła mi później.

Okazało się jednak, że przyczyna omdlenia była zupełnie inna.
– Martynka jest w ciąży – stwierdził lekarz, który ją badał.

Dla Zosi i mojego zięcia to był prawdziwy szok. Oczywiście natychmiast zasypali wnuczkę pytaniami. Ale odpowiedzi były takie, jakich można się spodziewać od szesnastolatki.

Martynka sama się boi, nie chce tego dziecka, nie wie, co robić, chce skończyć szkołę, chłopak ją zostawił. Samo życie.

Zosia i zięć wzięli więc sprawy w swoje ręce. Załatwili podobno jakąś klinikę za granicą. Już ustalili z Martyną, kiedy kończy wcześniej lekcje. O ciąży nikt w szkole jeszcze nie wie. Po lekcjach wsiądą w samochód.
– Po czterech godzinach będziemy na miejscu – tłumaczyła mi córka. – Po sześciu po kłopocie ślad nie zostanie. Martynka będzie bezpieczna, mamo. Nie musisz się martwić.

Wiem, że Zosia ma pewnie rację. Kocha swoją córkę nad życie, na pewno wszystko sprawdziła. Wiem, że oboje z zięciem wybrali gabinet o najwyższych standardach, czysty i bezpieczny. Wiem też, że to zupełnie inne czasy niż wiele lat temu, gdy to samo robiłam ja…

Lawina ruszy, lecz ja jestem gotowa

Ale wiem też i inne rzeczy, o których nie ma pojęcia ten, kto ich nie przeżył.

Pamiętam noce, podczas których śniły mi się odciśnięte na piasku dziecięce stópki, które znikały, gdy tylko podchodziłam bliżej.

Pamiętam kołyskę, którą widywałam w nocy – a która okazywała się pusta, gdy się nad nią pochylałam.

Pamiętam też poranki, kiedy budziłam się zalana łzami – i nie wiedziałam, za czym płaczę.

Wszystko znikło, kiedy w moim życiu pojawiła się Zosia. Matka Martynki wypełniła pustkę, którą to nieznane nigdy z imienia dziecko po sobie zostawiło.

Ale czy mogę być pewna, że dla mojej wnuczki ten zabieg skończy się lepiej niż dla mnie? Czy w razie czego taka „Zosia” pojawi się w jej życiu?

Nigdy i z nikim nie rozmawiałam o tym, co mnie spotkało. Nawet mój mąż nie znał przyczyny, dla której nie mogę mieć dzieci. Dziś jestem zwykłą starszą panią, która starała się żyć porządnie, uczciwie i w spokoju, bez zwracania na siebie uwagi.

Wiem, że ta rozmowa z wnuczką będzie jak kamień, który poruszy lawinę – której nie da się zatrzymać. Mimo to jestem zdecydowana. Jestem to winna swojemu nienarodzonemu dziecku.

Niestety, nie mam pewności, czy uda mi się przekonać Martynkę do zmiany decyzji. Ale nigdy nie wybaczyłabym sobie, gdybym znowu stchórzyła – i chociaż nie spróbowała.

Dlatego zadzwonię dziś wieczorem. I powiem:
– Martynko, przyjedź do mnie, proszę. Wiem, że jesteś teraz bardzo zajęta. Ale to, co chcę ci powiedzieć, nie może czekać. To coś na wagę życia…

I wtedy bomba wybuchnie. Nawet się specjalnie nie boję. Czuję, że tej nocy po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, znowu przyśni mi się kołyska. Ale może nie będzie już pusta…

Mirosława

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama