„Przyjęłam tysiące porodów, a potem usłyszałam, że jestem bezpłodna. Adoptowałam chorego chłopca i los mi to wynagrodził”
„Widziałam w życiu wiele pokrzywdzonych przez los dzieci, ale przypadek Borysa zabolał mnie szczególnie. Czułam z nim szczególną więź. Wiedziałam, że poza mną nie ma nikogo. Może i nie zbawię świata, ale uratuję jedno niechciane dziecko. To on uczynił mnie mamą, jak się okazało nawet podwójną”
- redakcja mamotoja.pl
Nie, kochanie, nigdy się nie poddamy! – mój mąż nie przyjął do wiadomości diagnozy, którą postawił ginekolog. – „Prawdopodobnie” to nie to samo, co „na pewno” – próbował mnie pocieszyć.
Ja jednak doskonale wiedziałam, w jaki sposób przekazuje się takie wieści. Jeśli sprawa nie dotyczy stuprocentowej niepłodności, nie mówi się „na pewno”– taka jest etyka zawodu. Jednak jeśli lekarz delikatnie wspomina o adopcji, to wiadomo, że prawdopodobieństwo zajścia w ciążę jest bliskie trafienia szóstki w lotka.
Mnie sugerowano adopcję już trzy lata wcześniej. Rozpoczęliśmy z Miśkiem procedurę, ale próbowaliśmy też kolejnych terapii naturalnych, eksperymentalnych, chodziliśmy do wszystkich możliwych specjalistów, w tym szamanki. Ale ani magia, ani zaawansowana medycyna nie uczyniły mnie ciężarną.
Chore dziecko, problem dla systemu
Jako pielęgniarka wciąż miałam do czynienia z ludzkim cierpieniem, dlatego przynajmniej w pracy starałam się zachować pogodę ducha. Zwłaszcza że los naprawdę czasami ma złośliwe poczucie humoru i w momencie, kiedy straciłam pracę w przychodni, zaoferowano mi etat w instytucie reumatologii na oddziale dziecięcym. Tak więc ja, niespełniona matka z całej duszy pragnąca własnego dziecka, rozpoczęłam pracę w miejscu, gdzie oprócz personelu były same dzieci.
– Jeśli to dla ciebie za trudne, to ja nas utrzymam kilka miesięcy, a ty w tym czasie poszukasz sobie pracy gdzie indziej – zaproponował Misiek.
Zobacz także
– Nie, nie, też myślałam, że będzie mi ciężko, ale o dziwo to dodaje mi energii. Wiesz, to jest szpital specjalistyczny, więc większość z tych dzieciaków pochodzi gdzieś z daleka. Ich rodzice przyjeżdżają kilka razy w miesiącu, niektórych nawet na to nie stać. One potrzebują nie tylko leczenia, ale też po prostu kogoś, kto im poświęci trochę czasu. A ja.. no wiesz…
Chciałam powiedzieć, że ja bardzo potrzebuję tę uwagę komuś poświęcać, ale poczułam drapanie w gardle. Przed Miśkiem starałam się udawać silną, winę za swoje nagłe ataki płaczu zawsze zwalałam na hormony, które przyjmowałam. Nie mogłam mu powiedzieć, że czasami zostaję jeszcze godzinę po zakończeniu dyżuru, bo sześcioletnia Marysia boi się zasnąć sama albo po to, by z ośmioletnim Maksem obejrzeć jego kolekcję naklejek. Po takim dyżurze człowiek pada na twarz, ale po prostu nie potrafiłam wyjść od dziewczynki, która nie widziała mamy od siedmiu tygodni ani od chłopca, który nawet tej mamy nie ma, a do szpitala przywiozła go pracownica opieki społecznej.
Właśnie los takich dzieci jest najcięższy. Co jakiś czas mamy na oddziale jakiegoś Maksia czy Jurka, którzy wychowują się w domu dziecka albo plączą od lat po rodzinach zastępczych. Kiedy takie dziecko poważnie zachoruje, staje się jeszcze większym „problemem”. Dla państwa, dla służby zdrowia, dla systemu.
Kolejny „problem” przywieziono nam w dniu, kiedy dowiedziałam się, że kolejna terapia hormonalna nie przyniosła efektu. Przytyłam szesnaście kilogramów, byłam cała opuchnięta i obolała, ale moje jajniki nie chciały pracować. Miesiączka była jak wyrok. Od rana byłam w podłym nastroju, który jeszcze bardziej zepsuł się podczas porannej odprawy.
– Borys, lat sześć, zakwalifikowany do operacji łokcia na siedemnastego. Er Zet Es. Wychowanek domu dziecka. Na sterydach, dwa, trzy razy dziennie pojawia się u niego gorączka – czytała kartę nowego pacjenta przełożona, a ja odpłynęłam myślami.
RZS to Reumatoidalne Zapalenie Stawów, dawniej gościec. Dotyka nie tylko ludzi w podeszłym wieku, a również dzieci. Lekarze nie znają przyczyn tej choroby, nie są też w stanie jej wyleczyć. Medycyna może jedynie spowolnić proces postępowania choroby, ale w końcu RZS i tak wygrywa. Pacjenci, którzy zachorowali jako dzieci, w wieku dorosłym najczęściej dostają orzeczenie o niepełnosprawności, bo choróbsko niszczy stawy, chrząstki, wiązadła i ścięgna, a także narządy wewnętrzne i nerwy. Jeśli proces zwyrodnienia zacznie się przed okresem dojrzewania, rokowania dla pacjenta nigdy nie są dobre. Takie dziecko spędza dzieciństwo w szpitalach, młodość na rehabilitacji, a dorosłe życie najczęściej na wózku inwalidzkim. I co najgorsze zwykle nie dożywa zaawansowanego wieku. Borys był właśnie takim „problemem” dla systemu.
Uratować jedno niechciane dziecko
– Straszna historia, wiesz… Jego matka zrzekła się praw, ale w akcie urodzenia był ojciec, którego latami nikt nie mógł namierzyć. Teraz ponoć już mają z nim kontakt, ale facet ma wszystko w dupie i nie chce przyjechać, żeby zamknąć sprawę zrzeczenia się praw, a alimentów oczywiście nie płaci. Dzieciak więc nie mógł trafić do adopcji, błąkał się po rodzinach zastępczych, a kiedy zachorował, ostatnia rodzina odwiozła go do domu dziecka i tam zostawiła.
– I co teraz z nim będzie? – zapytał Misiek, który był chyba nawet wrażliwszy niż ja na krzywdę dzieci.
– Teraz właściwie jest mu lepiej niż dotąd. – Zamyśliłam się. – Jest pod dobrą opieką, nie musi walczyć o przetrwanie ze starszymi dziećmi, dostaje regularne posiłki. Tyle że w którymś momencie, jak przejdzie operację łokcia i załagodzimy ostry stan zapalny, będziemy musieli go wypisać. A takie dziecko musi być pod troskliwą opieką, ktoś musi mu podawać leki, wozić na kontrole, rehabilitację. Nie mam pojęcia, co z nim potem będzie.
Widziałam w życiu wiele pokrzywdzonych przez los dzieci, ale przypadek Borysa zabolał mnie szczególnie. Chłopiec nie wyglądał na sześciolatka. Był wzrostu trzyletniego dziecka, bo nieleczona dotychczas choroba spowolniła proces wzrostu. Chudziutki, ale z okrągłą buzią spuchniętą od sterydów – to znak charakterystyczny dzieci z RZS. Dla mnie wyglądał jak krasnoludek z bajki: malutki, ale zadziwiająco mądry. Kiedy się odzywał, człowiek miał wrażenie, jakby rozmawiał z dorosłym.
– Siostro! – zawołał mnie, gdy schodziłam po podwójnym dyżurze. – Pomoże mi siostra? Ja już umiem sam, ale palce mi spuchły i teraz nie mogę...
Zawróciłam od drzwi. Borys nie był w stanie zawiązać sobie sznurówek w tenisówkach. I nie chodziło o to, że palce mu spuchły.
– Zaczynają mu się deformować stawy dłoni – powiedziałam do Miśka już w domu. Było mi źle, że ja wróciłam do ciepłego, przytulnego mieszkanka, a mały chłopiec z powykręcanymi paluszkami został sam w za dużym metalowym łóżku. – Ta operacja łokcia może mu przywróci ruchomość stawu, ale już za chwilę będzie miał problemy z drugim łokciem, kolanami, biodrami…
Żadnych szans na adopcję
Wiedziałam, że to nie wszystko. Mały będzie miał za chwilę niesprawne nerki, jelita, problemy z płucami, zapalenie naczyń, obrzęki i wysypkę. Groziła mu również miażdżyca, choroba niedokrwienna serca, zaburzenia hematologiczne, problemy ze wzrokiem i jeszcze kilka innych schorzeń. A to oznaczało jedno.
– Nawet jeśli jego ojciec podpisze papiery, to on nie ma żadnych szans na adopcję – powiedziałam do męża.
– Nikt nie adoptuje dzieciaka, który właściwie już jest kaleką, a będzie z nim coraz gorzej.
Misiek to wrażliwy, mądry facet. Przyjrzał mi się badawczo, jakby już wtedy wiedział, o czym myślałam, chociaż przecież słowem o tym nie wspomniałam. A jednak ta myśl nachodziła mnie coraz częściej. Borys był jednym z wielu moich małych pacjentów, ale czułam z nim jakąś szczególną więź. Nie, nie dlatego, że do mnie lgnął. Ten dzieciak lgnął do wszystkich. Każda pielęgniarka czy lekarka była dla niego namiastką mamy, w każdym lekarzu chciał mieć ojca, którego nigdy nie poznał. Ale miałam mimo to wrażenie, że na mój widok uśmiecha się radośniej, że do mnie przytula się najmocniej. Wzruszało mnie, z jaką pogodą podchodzi do swojej coraz bardziej ograniczonej sprawności, jak przejmuje się losem innych dzieci, jak stara się cieszyć z małych rzeczy.
Po operacji musiał zostać u nas jeszcze przez kilka tygodni. Był zaniedbany pod względem medycznym, lekarze starali się zatrzymać proces postępowania choroby w jego malutkim ciałku. Zalecali, by dużo jadł, ale wiadomo, jak to jest w szpitalach. Przynosiłam mu jedzenie z domu. Najpierw piekłam ciasto dla wszystkich, ale pilnowałam, by on zjadł najwięcej. Potem zakazała mi tego przełożona. Nie mogłam jawnie dokarmiać pacjentów, ale mogli to robić odwiedzający.
– Przepraszam, może pani dać tę torebkę Borysowi z sali sześć? – prosiłam zmęczone matki, które koczowały na szpitalnych korytarzach.
W torebce były kanapki z szynką, owoce i słodycze. Inne pielęgniarki udawały, że tego nie widzą, ale przełożona znowu zareagowała.
– Co ty robisz, Kaja? – zapytała mnie w swoim gabinecie. – Znamy się tyle lat, zawsze byłaś profesjonalistką. Co ty wyprawiasz z tym chłopcem?
Nie udawałam, że nie wiem, o co jej chodzi. Postawiłam na szczerość.
– On nie ma nikogo. I nigdy nie będzie miał – powiedziałam cicho.
– Wiesz, że zaraz stąd wyjdzie i znów wpadnie w tryby systemu. Ta czekolada czy mandarynka ode mnie może być ostatnią w jego życiu. Ja… po prostu… Przepraszam!
Zaczęłam płakać. Nagle coś we mnie pękło i wylała się ze mnie cała gorycz z powodu bezowocnej walki z niepłodnością, okupionej nadwagą, zmiennością nastrojów i złym samopoczuciem, a także smutek z powodu choroby Boryska. Płakałam w dyżurce trochę nad tym niechcianym, kalekim dzieckiem, a trochę nad sobą.
– Kaja – Marta, która zanim została moją szefową, była moją dobrą koleżanką, kucnęła przy mnie. – Słuchaj, nie możesz uratować wszystkich chorych, biednych dzieci na świecie – zaczęła swój wykład.
Nagle przestałam beczeć. Nie miałam zamiaru tego słuchać! Nie teraz! Wpadłam jej w słowo.
– Nie, wszystkich nie! Ale mogę uratować to jedno! A przynajmniej się nim zaopiekować!
Wytarłam twarz i poczułam, że już wiem, co powinnam zrobić. Nie chciałam dłużej użalać się nad sobą ani nad Boryskiem.
Poznaj mnie z Boryskiem
Postanowiłam działać! Kiedy jednak powiedziałam Miśkowi o swoim zamiarze, ten zareagował dosyć chłodno.
– Jasne, możemy się zaangażować w szukanie jego ojca i wystąpić o adopcję, ale wiesz, że wtedy wypadniemy z naszej kolejki?
Nie zapytałam „i co z tego”, bo wiedziałam, do czego zmierza.
– Stracimy szansę na zdrowe dziecko? Tak, wiem o tym doskonale. I na niemowlę. Też o tym pamiętam.
– Dlatego może to jednak przemyślimy? – zaproponował mój mąż.
Nie było to łatwe. Tak właśnie działa system. Pary czekają na dzieci, jednak większość z nich chce adoptować zdrowe niemowlę, najlepiej do pierwszego roku życia. Mało kto ma odwagę wziąć na siebie odpowiedzialność za starsze dziecko z bagażem doświadczeń, a co dopiero niepełnosprawne i ciężko chore.
Gdybyśmy adoptowali Borysa, nasze trzy lata czekania na zdrowego noworodka poszłyby na marne. Zostalibyśmy na zawsze z dzieckiem, które będzie przewlekle chore, którego stawy już zaczynają się deformować i które prawdopodobnie umrze przedwcześnie z powodu powikłań. Statystyki śmiertelności wśród najmłodszych pacjentów nie pozostawiały nam złudzeń.
– Tak, nie byłoby łatwo – powiedziałam powoli. – Ale pomyśl, co by było, gdyby Borys był naszym dzieckiem?
Nie od razu podjęliśmy decyzję. Biliśmy się z myślami, radziliśmy się prawnika, czy będziemy mieć możliwość adoptowania kolejnego dziecka, jeśli weźmiemy Borysa.
– Państwa sytuacja jako rodziców przewlekle chorego dziecka będzie zupełnie inna niż teraz – usłyszeliśmy. – Chodzi o finanse oraz czas, jaki moglibyście poświęcić kolejnemu dziecku. Szanse na adopcję spadną.
– Poznaj mnie z Boryskiem – poprosił Misiek. – Przyjadę po ciebie do szpitala. Tak będzie naturalnie.
I tak się stało. Misiek wszedł ze mną do świetlicy, w której Borys próbował coś rysować. Szło mu marnie, bo zesztywniałe paluszki słabo operowały kredkami.
Możesz rysować nawet nosem
Wspominałam, że Misiek jest grafikiem komputerowym?
– Dzisiaj kredki to przeszłość, kolego – zagaił, siadając obok Borysa. – Wiesz, na czym rysują zawodowcy? – Wyciągnął z torby tablet i wręczył Borysowi. – Nie trzeba mocno naciskać, wystarczy muskać ekran, o tak! Rysunek masz w głowie, nie w dłoni – mówił dalej, prowadząc delikatnie rączkę Borysa. – Jeśli wiesz, co chcesz narysować, to narysujesz nawet nosem.
– Nosem? – roześmiał się nieoczekiwanie Borys. – O tak?
Po wyjściu ze szpitala Misiek długo nic nie mówił. Odezwał się dopiero wieczorem.
– Chcę, żeby Borys był moim synem – powiedział.
Sposób, w jaki to ujął sprawił, że znowu zaczęłam beczeć.
– To przez te cholerne hormony… – wykrztusiłam, połykając łzy. – Jestem kompletnie rozregulowana…
Nagle przyszło mi do głowy, że jeśli adoptujemy Borysa, wreszcie będę mogła skończyć z tymi wszystkimi terapiami, zastrzykami, stymulacją jajników, rozczarowującymi miesiączkami, hormonami, otyłością i rujnowaniem sobie zdrowia.
Trzeba było tylko znaleźć jego biologicznego ojca.
Okazało się, że tym razem „system” zadziałał całkiem skutecznie. Pan Rafał został namierzony i nasza prawniczka mogła się z nim skontaktować. Zrelacjonowała nam sprawę.
– Miał kilka wezwań do zapłaty alimentów, boi się komornika – opowiedziała, czego się dowiedziała. – Boi się, że jak ruszy sprawę Borysa, to każą mu zapłacić za ostatnie sześć lat, dlatego unika tematu. Ma zresztą jeszcze inne dzieci, więc zna system od podszewki. Wie, jak go oszukać. Nie pójdzie do sądu, bo się boi, że go zamkną za te alimenty. Praw się zrzeknie, jeśli dostanie gwarancję, że nikt nie będzie chciał od niego zaległych pieniędzy.
I tak sytuacja rodzinna Borysa została całkowicie wyjaśniona. Nic nie stało na przeszkodzie, żebyśmy wystąpili do sądu o adopcję chłopca. Oczywiście nie udało się tego ukryć i każdy z naszego otoczenia chciał naszą decyzję skomentować albo przekazać nam swoją „dobrą radę”.
– Zamierzacie adoptować chore dziecko? Przecież byliście już na początku kolejki! Mogliście dostać zdrowe maleństwo!
– Ale co będzie, jeśli zginiecie w wypadku albo zachorujecie? Przecież on jest chory, kto się nim zaopiekuje?
– Nie poddawaj się! Przecież ciągle się leczysz, możesz mieć WŁASNE dziecko. I co wtedy?
Mój własny syn. I moja córka
W końcu zaczęłam się wściekać na rodziców, teściów, rodzeństwo i tak zwanych przyjaciół. Każdemu z nich zadawałam to samo pytanie: A gdyby to było nasze WŁASNE dziecko, to też byście nas o to pytali? Bo tak się składa, że ono będzie nasze WŁASNE! Borys będzie naszym synem, czy wam się to podoba, czy nie!
Cała procedura była dość prosta w porównaniu z tym, co już przeszliśmy. Sąd wydał zgodę na pełną adopcję i pewnego mglistego przedpołudnia sędzia ogłosiła światu, że Borys, odtąd noszący też nasze nazwisko, stał się naszym synem.
Kiedy jechał z nami do domu, bez przerwy się dziwił. Oczywiście, od jakiegoś czasu wiedział, że zamierzam zostać jego mamą, a Misiek będzie tatą, ale przecież tak długo znał mnie jako „siostrę Kaję”. Zostawiłam mu więc wybór, czy chce do mnie mówić „mamo”, czy „ciociu Kaju”. No bo przecież nie „siostro”.
– A mogę „mamo Kaju?” – zapytał z nadzieją. – Tak na trochę, bo potem tobym chciał tylko „mamo”.
Cholerne hormony sprawiły, że znowu się rozbeczałam. A nie, zaraz, nie mogłam już zwalać winy na hormony, bo nie brałam ich, od kiedy zapadła decyzja o tym, że zostanę mamą Borysa. Już nie musiałam żyć pod presją zajścia w ciążę, nie kupowałam obsesyjnie testów ciążowych, a miesiączka nie była dla mnie symbolem porażki.
Zaraz, miesiączka… Kiedy to ja ją ostatnio miałam?
Nie, to niemożliwe – pomyślałam. To na pewno przez ten stres związany z adopcją. Ale to nie było przez stres.
– Misiek! – wrzasnęłam dwa tygodnie po tym, jak Borys został naszym synem. – Misiek, chodź tu! Patrz! Ile kresek widzisz? A na tym? A tu?!
Wszystkie trzy testy, które wyciągałam przed siebie do męża miały zaznaczone po dwie wyraźne kreski. Lekarze oszczędnie używają słowa „cud”, ale jak nazwać to, co nam się przytrafiło? Tyle starań i poświęceń, a mój organizm zdecydował się na dziecko, kiedy sobie odpuściłam.
– A może właśnie dlatego? Może wreszcie przestałaś sama siebie terroryzować myślą o ciąży i twoje ciało wreszcie uznało, że to dobry czas na macierzyństwo? – rzucił Misiek.
Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale wiem jedno: gdybyśmy nie adoptowali Borysa, nie nosiłabym teraz pod sercem jego siostry. To on uczynił mnie mamą i to, jak widać, dwa razy. Wiem, że będzie wspaniałym starszym bratem. Już nie może się doczekać narodzin Zuzi. Tak jak my!
Kaja, 36 lat
Czytaj także: