„Reakcja teściowej na ciążę mocno mnie zdziwiła. Zmroziło mnie jednak dopiero, gdy podsłuchałam jej rozmowę”
Ciąża nas zaskoczyła, ale właściwie to się ucieszyliśmy. Co za różnica, teraz czy za dwa lata… I tylko teściowa jakoś dziwnie to przyjęła.
- redakcja mamotoja.pl
Leszka poznałam przez wspólnych znajomych. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Nie mogliśmy bez siebie wytrzymać nawet jednego dnia. Jak się nie spotykaliśmy, to dzwoniliśmy do siebie i esemesowaliśmy. A jak się spotykaliśmy, nie mogliśmy od siebie wzroku i rąk oderwać.
Normalne zachowanie dla zakochanych młodych ludzi. Tyle że nam nie przechodziło. Byliśmy parą od miesięcy, zamieszkaliśmy razem, wszyscy wróżyli nam albo miłość do grobowej deski, albo spektakularne rozstanie, bo tak ponoć bywa z wielkimi miłościami.
Wisienką na torcie naszego szczęścia była mama Leszka. Teściowa potrafi być utrapieniem, gorszym niż z dowcipów, ale Teresa była cudowna. Ciepła, uprzejma, serdeczna, nie wtrącała się w nasze życie, nie piliła do ślubu i nie wydzierała mi z rąk swojego ukochanego jedynaka.
Nie planowaliśmy ślubu
Uznaliśmy, że papierek nam niepotrzebny do szczęścia. Za to myśleliśmy o zakupie mieszkania (kredyt wiąże mocniej niż małżeństwo), a za jakiś czas, jak już się nacieszymy sobą, może postaramy się o dziecko…
Sprawy ułożyły się po swojemu. Któregoś dnia, w biegu pomiędzy jednym zadaniem a drugim, olśniło mnie, że jakiś tydzień temu powinnam mieć miesiączkę. Aż zakręciło mi się w głowie. Po pracy kupiłam dwa testy i potwierdziłam przypuszczenia. Rzeczywiście, byłam w ciąży.
Leszek zareagował modelowo, choć nie planowaliśmy rodzicielstwa tak szybko. Życie zdecydowało za nas, ale po pierwszym szoku naprawdę się cieszyliśmy. Oboje. Teraz czy za dwa lata, nieważne – grunt, że to będzie nasze dziecko. Moi rodzice, mieszkający pół Polski dalej, też piszczeli z radości na łączach i obiecywali, że będą przyjeżdżać jak najczęściej w odwiedziny do wnuka albo wnuczki.
Natomiast Teresa, gdy dowiedziała się o ciąży, zbladła, usiadła na kanapie i zacisnęła usta. Dziwna reakcja…
– Mamo! – zawołał Leszek. – Nie cieszysz się?
– Cieszę się jak… – wymruczała i urwała. – Po prostu nie sądziłam, że tak szybko zostanę babcią – zmitygowała się – ale cieszę się, bardzo się cieszę, kto by się nie cieszył…
Uściskała nas. A jednak w jej ruchach wyczuwałam sztywność i nienaturalność. No cóż, miała prawo być zaskoczona. Przywyknie do myśli, że będzie babcią, i powinno być lepiej.
Rzeczywiście, po paru dniach była tą samą Teresą co zawsze. Przynosiła mi ziółka, które miały osłabić mdłości, męczące mnie już od świtu. Rzeczywiście mijały, ale za to pojawiły się plamienia, które unieruchomiły mnie w łóżku. Łykałam więc leki na podtrzymanie ciąży i grzecznie gniłam w naszym wielkim łożu w towarzystwie telewizora. No i mamy Leszka, która dbała o mnie jak o własne dziecko.
– No, dalej, nie wybrzydzaj, ciepły rosołek musisz zjeść. Ja wiem, że cię mdli, ale choć parę łyżek. No i ziółek się napij.
Niestety, mimo jej troski, zamiast czuć się lepiej, słabłam. Moja ginekolog nie ukrywała, że ciąża jest podwyższonego ryzyka, i zastanawiała się, dlaczego plamienia nie ustają, a szyjka macicy ciągle się skraca. Wyglądało na to, że mój organizm ignorował leki na podtrzymanie i nie chciał być w ciąży.
– Musimy znaleźć przyczynę, inaczej nam tu pani skrajnego wcześniaka urodzi – mruczała lekarka, przeglądając wyniki badań, jakby chciała z nich wyczytać przepis na szczęście.
– Ja już nie wiem, pani doktor, co robić. Leżę całymi dniami, bo wiem, że to dla dobra dziecka. Jem zdrowo, nawet te ziółka piję bez słowa skargi…
– Ziółka? – ginekolożka uniosła głowę. – Jakie ziółka?
– Teściowa mi przynosi, na wzmocnienie i przeciwko mdłościom. Rzeczywiście, pomagają.
– Proszę mi przynieść te zioła, sprawdzimy skład…
Dziwne ziółka
Przyniosłam torebeczkę, która stała w mojej kuchni od kilku tygodni. Zanim pojawiłam się na kolejnej wizycie, lekarka sama do mnie zadzwoniła. Kategorycznie zakazała mi pić te ziółka. Bo owszem, w mieszance były mięta, melisa, rumianek oraz odrobina imbiru, które dobroczynnie działały na mdłości, ale znajdowało się tam też sporo płatków czarnej malwy i serdecznika lekarskiego.
– Niewiele mi to mówi… – przyznałam.
– Nasze prababki tym spędzały niechciane ciąże.
– Co? – nie zrozumiałam, o czym ona mówi.
– Do poronień tak doprowadzały – wyjaśniła lekarka. – Stężenie niby nie było duże, ale jeśli piła to pani regularnie…
– Codziennie! – jęknęłam, myśląc z przerażeniem o tym, jakie mogły być konsekwencje. –Nie tknę już tego!
Po odstawieniu nie było od razu lepiej, ale po kilku dniach zauważyłam poprawę. Nie czułam już skurczów, plamienia niemal całkowicie ustały. Więc jednak… Boże!
Po odkryciu, że to ziółka mi szkodziły, uderzyła mnie kolejna myśl, jeszcze gorsza. Przecież Teresa pilnowała, żebym wypiła. Niemal wmuszała we mnie całe kubki naparów. Ona wiedziała i chciała doprowadzić do poronienia…
Nie, to niemożliwe
Wpadam w paranoję. Sprawka szalejących hormonów. Przecież to jej wnuk, dziecko jej syna! Troszczy się o mnie jak o własną córkę, a ja oskarżam ją o coś tak podłego i niewybaczalnego!
Niemniej jednak musiałam odstawić ziółka i zastanawiałam się, jak poinformować o tym Teresę. Postanowiłam zasłonić się zaleceniem lekarki, która zabroniła mi spożywać jakiekolwiek specyfiki, których sama nie przepisała. Widziałam, że Teresie zrobiło się przykro, ale nie nalegała.
Zrozumiała, a ja poczułam się winna, że doszukiwałam się w jej działaniach złych intencji, premedytacji…
Wzgardziłam wprawdzie jej ziółkami, a ona nadal o mnie dbała, przychodziła codziennie, pomagała, dotrzymywała mi towarzystwa, gotowała…
Tamtego popołudnia parcie na pęcherz obudziło mnie z poobiedniej drzemki. Słowo daję, to ciągłe bieganie do toalety to w ciąży najgorsza rzecz!
Wstałam i poszłam do łazienki. Teresa rozmawiała przez telefon, więc jej nie przeszkadzałam. I nagle usłyszałam coś, co mnie zmroziło i przykuło do podłogi.
– Ale jak ona sama się przekręci, to co? Nie chcę mieć jej na sumieniu… Ta absurdalna ciąża to co innego. No, dobrze, skoro tak mówisz… Czyli pół łyżeczki do herbaty… Tak, tak, wystarczy mi tego wrotyczu, wystarczyłoby dla całego bloku… Tak, schowałam, będę dodawać do jedzenia – mówiła, stojąc twarzą w kierunku okna.
Nie widziała mnie, skrytej za półotwartymi drzwiami, w drodze do łazienki. Przerażonej. Zdezorientowanej. Wściekłej. Trzymałam rękę na brzuchu, w instynktownym odruchu chronienia maleństwa, które we mnie rosło.
Twoja babcia… chce cię zabić… Mnie też może przy okazji, jak przesadzi… Twoja babcia. Mama twojego taty…
Nie zamierzałam milczeć, nie mogłam być skuloną, przerażoną dziewczynką. O nie! Ktoś chciał skrzywdzić moje dziecko. Moje dziecko!
Wpadłam do pokoju jak rozjuszona locha i wyrwałam Teresie telefon z dłoni.
– Jeśli nie znikniesz w ciągu minuty, wzywam policję – wycedziłam, a ona udawała, że nie rozumie, o co mi chodzi.
– Moja lekarka wie, co było w tych piekielnych ziółkach, które mi zaparzałaś. I w razie czego zezna to w sądzie!
Wtedy zobaczyłam strach w jej oczach. Aha, czyli dotarło.
Najgorsze było powiedzieć o tym Leszkowi. Omal się nie załamał, kiedy zrozumiał, że jego matka próbowała zabić jego dziecko. Własnego wnuka. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Z jednej strony matka, najbliższa mu osoba od zawsze, a z drugiej – ja i nasze maleństwo. Nie chciałam stawiać go pod ścianą, zmuszać do trudnego wyboru, choć wybaczyć Teresie albo udawać, że nic się nie stało, nie byłam w stanie. Wystarczy, że policji na nią nie nasłałam.
– Sorry, Leszek, ale ani ja, ani nasze dziecko nie zbliżymy się na kilometr do twojej matki. Ty rób, jak uważasz.
Zadecydował, że on też nie chce jej znać. Dzwoniła, błagała o wybaczenie, ale jej argumenty tylko ją pogrążały, bo tłumaczyła, że za wcześnie na dzieci, że zwiążą go ze mną już na zawsze… Takie buty. Czyli od początku udawała.
Wyprowadziliśmy się kilka miesięcy później
Leszek poprosił o przeniesienie do innego oddziału. Ja i tak miałam rok macierzyńskiego, a potem zamierzałam poszukać czegoś nowego, co pozwoli mi łatwiej łączyć pracę i opiekę nad synem, który urodził się cały i zdrowy, dzięki czujności mojej lekarki. Żyjemy spokojnie, choć po doświadczeniu z morderczą teściową pozostaję czujna.
Sylwia
Zobacz też: