Reklama

Byłam zdziwiona, gdy syn oświadczył, że zamierza ożenić się z Julitą. Wydawało mi się, że ta kobieta w ogóle do niego nie pasuje. Jacek zawsze uwielbiał aktywnie spędzać czas, bo od małego wpajaliśmy mu z mężem, że ruch na świeżym powietrzu to zdrowie. W wolnych chwilach jeździł więc na rowerze, grał w tenisa, biegał, jeździł na rolkach. W zimie szusował na nartach, w lecie pływał w morzu.

Reklama

Tymczasem Julita zachowywała się tak, jakby każde wyjście na dwór kończyło się ciężką chorobą. Czasem miałam wrażenie, że gdyby tylko mogła, to całymi dniami siedziałaby w domu.

Pamiętam, jak syn po oświadczynach przyprowadził ją do nas w gości. Pogoda była piękna, więc podałam obiad na tarasie. Dopóki świeciło słońce, wszystko było w porządku. Ale gdy tylko niebo trochę się zachmurzyło i zerwał się lekki wiaterek, Julita okryła się pledem, a w końcu uciekła do środka.

– Co jej się stało? – szepnęłam do Jacka.

– Julitka boi się, że ją przewieje i znowu się przeziębi – odparł.

– Żartujesz? Przecież to lekki zefirek, a nie huragan – zdziwiłam się.

– Oj, mamo, przestań. Ona jest bardzo delikatna, często się przeziębia. Musi na siebie uważać – bronił jej.

Już miałam zapytać, czy na pewno chce się ożenić z taką mimozą, ale ugryzłam się w język. Kiedyś obiecałam sobie, że nie będę się wtrącać w jego życie, narzucać swojej woli. Poza tym byłam przekonana, że wcześniej czy później zarazi Julitę miłością do sportu.

Niestety, mijały lata i nic się nie zmieniało

On nadal jeździł na rowerze po lesie, grał w tenisa, w lecie pływał w morzu, w zimie szusował na nartach, a ona w obawie przed przewianiem, kleszczami, poparzeniami słonecznymi, odmrożeniami i innymi wielkimi, jej zdaniem, niebezpieczeństwami, siedziała w domu lub w hotelu. Śmieszyła mnie ta jej nadmierna ostrożność, ale zgodnie z daną sobie obietnicą, milczałam.

Siedem lat po ślubie Jackowi i Julicie urodził się synek. Odetchnęłam z ulgą. Bałam się, że moja wrażliwa na swoim punkcie synowa nie zdecyduje się na dziecko. Maciuś przyszedł na świat śliczny i zdrowy. W odruchu serca zaproponowałam Julicie, że gdyby była taka potrzeba, to chętnie wyręczę ją po pracy w opiece nad małym. Żeby mogła odpocząć, spotkać się z przyjaciółkami. Grzecznie odmówiła.

– Dziękuję, mamo, za troskę, ale poradzę sobie. Maciek jest dla mnie całym światem. W ogóle nie chcę się z nim rozstawać – odparła.

Prawdę mówiąc, bardzo mnie to ucieszyło. Wtedy jeszcze pracowałam, miałam swoje sprawy, plany na popołudnia i wieczory. Byłam zadowolona, że nie muszę z nich rezygnować i codziennie bawić się w niańkę. Jednak w miarę upływu czasu ta radość zamieniała się w smutek i złość.

Zorientowałam się bowiem, że synowa jest zdecydowanie nadopiekuńcza. Wiecznie czegoś zabraniała Maćkowi, wiecznie go przed czymś chroniła. Zabawa w piaskownicy? Nie, bo tam jest mnóstwo zarazków. Kontakty z innymi dziećmi z osiedla? Nie, bo na pewno są chore i go zarażą. Huśtawki? Drabinki? Rowerek? Nie, bo synek się przewróci, upadnie, przeziębi, zwichnie nogę… I tak dalej, i tak dalej. W efekcie wnuk całe dnie spędzał w domu w ramionach mamy.

Gdy to widziałam, to mnie krew zalewała

Nieraz próbowałam Julicie tłumaczyć, że nie może tak trzymać dziecka pod kloszem, że przez jej nadopiekuńczość Maciek nie będzie w stanie w przyszłości zmierzyć się z najmniejszym nawet problemem; będzie myślał, że życie jest usłane różami. Nic do niej nie docierało. Gdy tylko zaczynałam temat, natychmiast ucinała rozmowę.

– Niech mama się nie wtrąca. To mój syn i mam prawo wychowywać go tak, jak chcę – odpowiadała za każdym razem.

Początkowo łudziłam się jeszcze, że Jacek mnie poprze, jakoś wpłynie na żonę. Ale nie. Co prawda, gdy byliśmy sami, przyznawał mi rację, jednak w obecności Julity dyplomatycznie milczał. Z bezsilności chciało mi się wyć. Bolało mnie, że mój jedyny, ukochany wnuk wyrasta na życiowego kalekę. Miałam tylko nadzieję, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym będę mogła spróbować to naprawić. No i udało się!

Gdy Maciek skończył cztery lata, Julita postanowiła wrócić do pracy. Nic chciała, ale musiała. Jacek, choć bardzo się starał, nie był w stanie dłużej utrzymywać rodziny z jednej pensji. Gdy o tym usłyszałam, mocniej zabiło mi serce. Wyczułam swoją szansę.

– Wracasz? Naprawdę? To znaczy, że Maciek idzie do przedszkola? – zapytałam, starając się, aby mój głos brzmiał obojętnie.

– Mowy nie ma! Maciuś jest na to za delikatny – odparła synowa.

– To kto się nim zajmie? – udałam zdziwienie, w duchu zacierając ręce.

– Myśleliśmy o wynajęciu niani. Ale taka sprawdzona kosztuje majątek. Nie stać nas – westchnęła.

– To macie problem – pokiwałam głową.

– No właśnie… – posmutniała.

– To może ja się nim zaopiekuję? – rzuciłam od niechcenia. – Za miesiąc mogę już przejść na emeryturę. Wtedy będę miała mnóstwo wolnego czasu.

– Mama? – Julita wbiła w mnie wzrok.

– Ja. A co?

– Nic, nic… – spuściła głowę.

– Boisz się, że będę wychowywać Maćka po swojemu? – domyśliłam się.

– No właśnie – przyznała.

– Nie martw się. Ty jesteś matką i ty decydujesz – uspokoiłam ją.

– Naprawdę? Niech mama przysięgnie! – patrzyła na mnie podejrzliwie.

– Przysięgam! – odparłam z powagą w głosie, krzyżując w tym samym czasie pod stołem dwa palce; nie zamierzałam dotrzymać tej głupiej obietnicy.

Tylko pamiętaj – to, co tu robimy, to nasza tajemnica

Maciuś trafił pod moje skrzydła dwa miesiące później. Zanim to jednak się stało, synowa omówiła ze mną wszystkie zasady, którymi powinnam kierować się w trakcie opieki nad wnukiem. Były tam oczywiście głównie zakazy, nakazy, ostrzeżenia. Słuchałam z wielką uwagą, ale gdy w końcu wyszła, natychmiast wyrzuciłam je z głowy.

– Masz ochotę pójść na plac zabaw? – zapytałam Maćka.

– No pewnie – przyznał – Ale mama mi nie pozwala.

– Ale teraz jesteś u babci!

– Naprawdę mogę iść? – oczy mu rozbłysły.

– Naprawdę. Ale pod jednym warunkiem – zawiesiłam głos.

– Że nie będę się brudził?

– Brudzić się możesz. Babcia kupiła ci specjalne ubranka do brudzenia. Zaraz je włożysz – uśmiechnęłam się.

– No to co? – wnuczek patrzył na mnie zaciekawiony, z ufnym uśmiechem.

– Obiecaj, że to będzie nasza wielka tajemnica – położyłam palec na ustach.

– Czyli mam nie mówić o niczym mamie? – upewnił się spryciarz.

– Tak. Nie chcemy przecież, żeby się denerwowała – odparłam.

Zgodził się natychmiast.

Wiem, że to nie w porządku namawiać dziecko do kłamstwa, ale czułam się rozgrzeszona. Nie miałam przecież złych intencji, nie chciałam namącić, nikogo skrzywdzić. Chodziło mi tylko o dobro wnuka.

Nie uwierzyła, że mały potknął się na chodniku

Trzeba przyznać, Maćkowi udało się dochować tajemnicy. Przez następne półtora roku jego mama żyła w błogiej nieświadomości. Była przekonana, że jej synek siedzi bezpieczny u mnie w domu, ogląda telewizję, bawi się samochodzikami. Tymczasem my całe dnie spędzaliśmy na świeżym powietrzu. Początkowo wnuczek bał się podejść do innych dzieci, ale gdy w końcu pokonał nieśmiałość, poczuł się na placu zabaw jak u siebie.

Grzebał się w piachu, biegał, wchodził na drabinki. W zimie lepił bałwana, zjeżdżał na sankach. Gdy wracaliśmy do domu na obiad, był potwornie zmęczony, czasem przemoczony i umorusany, ale szczęśliwy. Cieszyłam się, że wreszcie ma normalne dzieciństwo. Miałam nadzieję, że będzie się tak dobrze bawił razem ze mną przez następne półtora roku, do czasu, aż pójdzie do szkoły. Niestety…

Dwa tygodnie temu przyjaciółka góralka zaprosiła mnie do siebie do Zakopanego. Postanowiłam zabrać ze sobą wnuka.

W górach spadł już śnieg i pomyślałam, że to dobra okazja, by mały nauczył się jeździć na nartach. Synowa, choć nie wiedziała o moich zamiarach, początkowo nie chciała się zgodzić na wyjazd.

Jak to ona wyobraziła sobie od razu, że na małego spadnie lawina, sopel lodu z dachu albo przejadą go sanie, którymi górale wożą turystów. I że złapie zapalenie płuc. W końcu jednak, gdy przekonała się, że przyjaciółka ma jeden z najpiękniejszych domów w mieście, uległa.

– Tylko niech mama uważa na Maćka. Żeby się nie zgrzał, nie zamoczył, nie zmęczył – wyliczała jeszcze na dworcu.

– O rany, przecież wiem. Nie musisz mi przypominać. Stosuję się do tych zasad od półtora roku – odparłam bez zmrużenia oka.

W Zakopanem pogoda była wspaniała. Wypożyczyłam sprzęt dla wnuka i zapisałam go do dziecięcej szkółki narciarskiej. Maciek łapał wszystko w mig. Już trzeciego dnia bez strachu szusował po stoku dla maluchów. Byłam z niego taka dumna!

– No, na dzisiaj wystarczy. Wracamy do domu. Jesteś już zmęczony. A poza tym zaraz będzie ciemno – zarządziłam po kolejnym udanym zjeździe

– Ojejku, babciu, jeszcze raz – patrzył na mnie z błaganiem w oczach.

– No dobrze, ale ostatni – zgodziłam się. Nie chciałam psuć mu frajdy.

Nie mam pojęcia, jak doszło do tego wypadku. Maciek jechał bardzo pewnie. W pewnym momencie zachwiał się jednak, stracił równowagę i się przewrócił. Nie wyglądało to bardzo groźnie, jednak wnuczek nie mógł samodzielnie wstać. Gdy do niego podbiegliśmy z instruktorem, płakał. Zauważyłam, że ma nienaturalnie wykręconą nogę.

– To chyba złamanie. Trzeba wezwać karetkę – stwierdził instruktor.

Pół godziny później wnuczek był już w szpitalu. Szczęśliwie okazało się, że złamanie nie jest tak groźne, jak się wydawało. Lekarze raz-dwa poskładali nogę. Wieczorem Maciek już rozmawiał z innymi dziećmi leżącymi w sali i zbierał podpisy na gipsie.

Z jednej strony cieszyłam się, że tak szybko otrząsnął się z szoku po wypadku, z drugiej martwiłam. Bałam się, że to dopiero początek kłopotów. Miałam rację. Ktoś z administracji szpitala zadzwonił do mojej synowej. Prosiłam ich, żeby tego nie robili, ale zasłaniali się przepisami. Że niby muszą powiadomić opiekunów prawnych. A ja to kto? Pies?

W każdym razie Julita pojawiła się jeszcze tego samego dnia. Myślałam, że uda się ją przekonać, że Maciek po prostu nieszczęśliwie upadł na chodniku, ale nie. Przeprowadziła drobiazgowe śledztwo, wzięła syna w krzyżowy ogień pytań, no i dowiedziała się, jak naprawdę spędzał czas. Oczywiście od razu na mnie napadła.

– Boże, mamo, jesteś nieodpowiedzialna! Jak mogłaś?! Przez ciebie moje dziecko cierpi! Nie spodziewałam się tego po tobie! – wrzeszczała na cały szpital.

– Uspokój się. Przecież to tylko zwyczajne złamanie. Do wesela się zagoi…

Próbowałam ją uspokajać, ale to jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. Zaczęła mnie wyzywać, obrażać. Ja oczywiście w nerwach odpłaciłam jej tym samym. Mało brakowało, a wzięłybyśmy się za łby. Skończyło się na tym, że ja zagroziłam, że zgłoszę w sądzie rodzinnym, że źle opiekuje się dzieckiem, a ona, że nigdy nie zostawi Maćka pod moją opieką. Świetnie, nie?

Od tamtej pory minął tydzień. Maciek jest już w domu. Wiem to od syna bo Julita się do mnie nie odzywa. Jak już trochę ochłonęłam, chciałam załagodzić nasz konflikt, ale jest nieugięta. Nie odbiera telefonów, nie odpisuje na SMS-y. Co więcej, szuka opiekunki dla syna! Nie będzie jej jednak łatwo przekonać go do niani, bo mały stoi za mną murem. Podobno twierdzi, że jak mama nie pozwoli mu widywać się z babcią, to nie odezwie się do niej do końca życia. Mądry chłopak! Wie, kto dla niego chce dobrze.

Agnieszka, 50 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Mąż obraził się na córkę, kiedy zaliczyła wpadkę. Nie rozmawiali miesiącami. Teraz nie widzi świata poza wnuczką”
  • „Przyjaciółka chciała mi oddać swoje dziecko. Powiedziała, że nie jest gotowa na bycie matką”
  • „Na kolanach błagają, by oddać im dzieci. A potem one znów lądują u nas we łzach i siniakach…”
Reklama
Reklama
Reklama