Reklama

Moja młodsza siostra. Nasza laleczka. Beniaminek rodziny. Mieliśmy ją za krasnala, który zawsze będzie malutki, i nagle zorientowaliśmy się, że to już dorosła kobieta. Ode mnie dzieliło ją jedenaście lat, a od naszych braci jeszcze więcej. Nigdy nie traktowaliśmy jej na tyle poważnie, żeby zobaczyć w niej kogoś więcej niż dzieciaka. Zajęci swoimi rodzinami, nie dostrzegaliśmy jej pracy, a ona robiła mnóstwo. Uczyła się, pomagała w domu, gdy my już z niego wyfrunęliśmy, zajmowała się coraz starszymi rodzicami. Na studiach jednocześnie pracowała na pół etatu, by ich odciążyć finansowo. Potem znalazła pracę na stałe. Uczyła francuskiego w dwóch szkołach podstawowych, jednym przedszkolu i jeszcze prowadziła zajęcia w domu kultury, w wolontariacie, dla dzieci wykluczonych społecznie. A my przykro się dziwiliśmy, że Zośka nie ma czasu, żeby przyjść i pobawić się z naszymi dziećmi.

Reklama

– A co ty takiego robisz? – niemal się obraziłam, gdy kolejny raz odmówiła mi pomocy w opiece nad bliźniakami.

– Gośka, przecież ja pracuję! – roześmiała się. – Akurat w środy mam zajęcia dodatkowe w szkole, bo przygotowuję kilkoro uczniów do olimpiady.

Ciągle nie mieściło mi się w głowie, że Zosia, ta roześmiana dziewczynka, która wiecznie kręciła mi się pod nogami, ma jakieś poważne zobowiązania.

Adam i Bartek, nasi bracia, też nie traktowali jej zajęć w kategoriach „pracy”, raczej hobby. Bo co to za praca: śpiewać z dziećmi w przedszkolu czy domu kultury piosenki Edith Piaf i uczyć je liczyć do dwudziestu po francusku. A w szkole? Każdy wie, jak wygląda nauka języka w szkole. Nie miała chłopaka, dzieci, poważnych zobowiązań, więc traktowaliśmy ją nadal niemal jak nastolatkę. Mocno zalataną. Ciągle była w biegu, z zajęć na zajęcia, ciągle odmawiała spotkań, bo „uczniowie”, bo „praca”, bo to, bo tamto.

Mówiła, że jeszcze zdąży ze wszystkim

– Chłopaka byś sobie znalazła – zaczął w trakcie niedzielnego obiadu Adam, najstarszy z naszej czwórki. – Mam takiego kolegę w pracy, może by ci się spodobał.

– Dziękuję, ale nie.

– Daj mu chociaż szansę.

– A ty daj mi spokój i nie swataj na siłę – odcięła się Zośka. – Co to, dziewiętnasty wiek? Na razie nie interesują mnie związki, zdążę się nimi rozczarować później.

– Dlaczego od razu rozczarować? – obruszyłam się, czując, że chyba właśnie nas obraża.

– Statystycznie rzecz biorąc, skoro wy jesteście szczęśliwi, to moje małżeństwo musi się rozpaść – wzruszyła ramionami. – Tak więc nie spieszy mi się. Jak się ktoś znajdzie, to się znajdzie, zejdźcie ze mnie.

– W sumie to ona ma rację – mama stanęła w jej obronie. – Dwadzieścia osiem lat to teraz młódka, a nie stara panna. Zośka ma jeszcze czas do tego miodu. Teraz niech się zajmie pracą, zarobi, zwiedzi kawałek świata. Właśnie, kiedy ty, dziecko, na jakichś wakacjach byłaś? W wakacje kursy prowadziłaś, w ferie półkolonie…

– Zdążę, mamuś. Zdążę.

Wciąż to powtarzała. Że ze wszystkim jeszcze zdąży, i w góry pojedzie, i pod te palmy poleci, i ślub weźmie, zanim my dziadkami zostaniemy. Ciągle nazywaliśmy ją smarkulą, gówniarą, mającą przed sobą całą wieczność, a na pewno więcej lat niż my. I wierzyliśmy w to…

Aż przestała się pojawiać na rodzinnych obiadach, które dla naszej matki były świętością. Choćby się waliło i paliło, chociaż raz na dwa tygodnie musieliśmy się w komplecie spotkać w rodzinnym domu. Zośka wymawiała się najpierw przeziębieniem, potem nawałem pracy, później czymś jeszcze, aż w końcu nie wytrzymaliśmy i pojechaliśmy do niej. Zobaczyliśmy bladą, mizerną Zośkę i zbiór leków, jakby całą aptekę wykupiła. Niestety, nie na głupie przeziębienie.

Zośka, postawiona pod ścianą, przyznała się do diagnozy, którą dostała kilka tygodni temu. Guz mózgu. Nieoperacyjny. W pierwszej chwili nawet nie zrozumiałam, jaką nazwę podała, tak była skomplikowana, dotarło do mnie tyle, że to czwarte stadium, nieoperacyjne, niepoddające się żadnej terapii, nieuleczalne. No, może gdzieś w Stanach próbowaliby coś zrobić, ale za takie pieniądze, że życia trzech osób by jej nie starczyło, by na to zarobić. Lekarze dawali jej pół roku, może mniej, w zależności od tego, jak zachowa się nowotwór.

Nie wierzyliśmy. Nawet gdy nam pokazała wyniki, dalej nie wierzyliśmy. Mama płakała, tuląc ją do siebie, ojciec nerwowo krążył po jej niewielkiej, wynajmowanej kawalerce. Bracia milczeli, ja siedziałam wkurzona. Że o niczym nam nie powiedziała i straciliśmy tych kilka cennych tygodni na walkę.

– Mamo, przestań płakać. Sprzedaję dom, będzie trochę kasy na leczenie. Jak się wszyscy zrzucimy, założymy internetową zbiórkę, to się uda. Dawaj, młoda, informacje o tej klinice w Stanach, która by się podjęła operacji. Zorientuję się, skontaktuję i będziemy działać – zarządziłam, nie dając nikomu dojść do słowa. – Jeśli na tym świecie ktoś może uratować naszą Zosię, to mu ją dostarczę, choćby na własnych plecach. Klinika, szamanka, bioenergoterapeuta, nieważne, byle był skuteczny. I nerkę sprzedam, jak kasy zabraknie.

Zrozumiałam, że podjęła decyzję

Nasz świat wywrócił się do góry nogami. Najmłodsza z nas, ta, co nawet nie zdążyła dobrze pożyć, miała najmniej czasu z nas wszystkich. Wcześniej poświęcała go na pracę dla innych, swoje plany i marzenia odsuwając na przyszłość… której mogło nie być. Nie zdążyła znaleźć porządnego chłopaka, bo tych kilka przelotnych związków się nie liczyło, nie zdążyła potrzymać w ramionach swojego dziecka. Uczyła francuskiego, a w Paryżu była tylko raz, przez zaledwie trzy dni. Marzyła o wielkiej wycieczce po Francji, odkładała na nią pieniądze, a teraz co?

Nie mogliśmy na to pozwolić. Cała rodzina rozpierzchła się w poszukiwaniu cudownego lekarstwa. Założyliśmy internetową zbiórkę, ale kwota, która była potrzebna, zatrważała. Zośka stanowczo sprzeciwiła się sprzedaży naszych domów i mieszkań.

– A jeśli leczenie się nie powiedzie? Co powiecie swoim dzieciom? Że są bezdomne, a ciotka i tak umarła?

– Nie waż się mówić o umieraniu! – zawołałam. – Jesteś chrzestną Antośki, masz jej kupić rower na komunię za cztery lata!

– Zrozum, jeśli sprzedacie wszystko, co macie, to nawet nie tknę tych pieniędzy, nie pojadę na żadną terapię. Nie pozwolę wam się zadłużyć ani zostać nędzarzami. Nie ma takiej opcji.

– Odrobisz przy dzieciach… – szepnęłam, próbując ją namówić chociaż w ten sposób.

– Przepraszam – objęła mnie ramieniem i mocno przytuliła. – Nie martw się tyle, bo osiwiejesz. Co komu pisane, tego nie zmaże gumką. I widzisz, miałam nosa, że się z mężem i dziećmi nie spieszyłam. Nie osierocę ich. Będzie dobrze, jakkolwiek by było, będzie dobrze – powiedziała.

Starała się żartować i podtrzymywać mnie na duchu. Ona mnie! Pocieszała mnie, choć to przecież ona toczyła najgorszą walkę.

Płakałam, bo wiedziałam, że moja mała siostrzyczka podjęła decyzję. Nie będzie za wszelką cenę szukać magicznego eliksiru. W zamian za to w pełni wykorzysta czas, który jej pozostał.

Pojechała do Francji. Na trzy tygodnie. Póki Adam, który wyruszył razem z nią, nie przywiózł jej siłą z powrotem do domu.

– Panikarz – wytykała mu. – Miałam ochotę na więcej, ale to, co zobaczyłam, i tak mi wystarczy do końca życia.

Znowu ten czarny humor, ta dzielność i odwaga w obliczu śmierci, które łamały nam serca. Na ile mogła, spędzała czas poza łóżkiem i poza szpitalem. Pracowała, przygotowywała lekcje, mówiła, że nie może opuścić dzieci, zwłaszcza tych w domu kultury, które dość już doświadczyły odrzucenia. Nie chciała, byśmy traktowali ją jak chorą.

Ducha miała niezłomnego, ale ciało w końcu odmówiło posłuszeństwa. Ból był nie do zniesienia. Na zmianę siedzieliśmy przy niej i podawaliśmy coraz większe porcje morfiny, patrząc, jak nasza laleczka, śliczna, kochana, marnieje z dnia na dzień, chudnie, traci siły, gaśnie.

Staraliśmy się przy niej nie płakać; łzy leciały same, gdy tylko zamykaliśmy za sobą drzwi jej mieszkania. Byłam na siebie wściekła, że nigdy nie traktowaliśmy jej poważnie. Los zrobił to za nas i był wyjątkowo surowy.

Zawsze będzie nam jej brakować. Miała tyle życia przed sobą, tyle do zobaczenia, do poznania, do doświadczenia. Życie zadecydowało za nią. Nie pozwoliło jej rozwinąć skrzydeł. Kiedy odwiedzam ją na cmentarzu, czuję się, jakby nadal była obok mnie. Taka radosna, żywotna, zabiegana. Lada chwila powinnam usłyszeć jej śmiech. A słyszę tylko ciszę…

Małgorzata

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama