„Zrobiliśmy testy DNA. Okazało się, że nie jestem spokrewniona z nikim z rodziny. I nikt z nich nie wie, dlaczego”
Więc to nie był przypadek, że aż tak bardzo różniłam się od reszty rodziny… Prawda o moim pochodzeniu mną wstrząsnęła.
- redakcja mamotoja.pl
Nie ma idealnych rodzin. Moja na pewno taka nie była. Ojciec choleryk, mama histeryczka, młodszy brat z ADHD, starsza o rok siostra żyjąca fantazjami. Ja też dorzuciłam swój kamyk do rodzinnego ogródka.
– Najbardziej wkurzał mnie twój brak kręgosłupa – stwierdziła Marta, gdy ją spytałam. – To twoje nieustanne szukanie środka doprowadzało mnie do furii. Nigdy nie wiedziałam, co naprawdę myślisz. Pamiętasz, jak próbowałam cię zmusić, byś opowiedziała się po którejś ze stron w aferze z Maćkiem?
Maciek był chłopakiem Marty, gdy siostra miała siedemnaście lat. On właśnie kończył studia i rodzice uważali, że jest dla Marty za stary. Że zrobi jej dzieciaka i zniknie we mgle. A nawet jeśli nie zniknie, to jakie życie będzie miała osiemnastolatka uwiązana do dzieciaka i męża na początku swojej drogi? Więc nie pozwolili jej pojechać z nim w wakacyjną podróż po Europie. Dom tygodniami trząsł się od nieustannych wrzasków, trzaskania drzwi i fruwających w powietrzu gróźb: „Ucieknę i nigdy mnie nie odnajdziecie!”, „Cudnie, zobaczymy, jak sobie poradzisz! Tylko nie dzwoń do nas po pomoc!”.
Jarek, piętnastoletni brat, był oczywiście po stronie Marty, a ja… jak zwykle próbowałam załagodzić sytuację, tłumacząc siostrze, że rodzice ją kochają i po prostu nie chcą, by była skrzywdzona – a rodzicom, że Marta nie mówiła poważnie, krzycząc, że chciałaby nie być ich dzieckiem i tylko marzy, by się wyprowadzić.
Ale faktem było, że Marta od lat fantazjowała o tym, że tak naprawdę jest dzieckiem jakichś bogaczy, być może z książęcymi tytułami. I po prostu została zamieniona w szpitalu, zapewne w spiskowym celu.
– No bo popatrz – tłumaczyła mi jeszcze jako trzynastolatka – skąd u brunetów ja, blondynka? I cerę mam jaśniejszą, oczy niebieskie. A wy wszyscy brązowe. Ja się opalam na czerwono, a ty na czekoladkę – w głosie Marty usłyszałam nieskrywaną zazdrość.
– Zdecydowanie nie należę do tej rodziny. I kiedyś moi prawdziwi rodzice przyjdą po mnie.
– Jesteś skóra zdjęta z babci Irki – powiedziałam jej wtedy. – Mama twierdzi, że geny odzywają się w trzecim pokoleniu.
Te wyniki mnie przeraziły
Przypomniałam sobie te nasze dziecięce przekomarzania, kiedy dwadzieścia trzy lata później patrzyłam na wynik porównania naszego DNA.
Marta, która zbierała materiały do pracy doktorskiej z biologii i genealogii, namówiła mnie i resztę rodziny na udział w szeroko zakrojonym badaniu naukowym dotyczącym migracji populacyjnej. Mieliśmy oddać nasze próbki DNA do porównania. Byliśmy, jak twierdziła Marta, interesującym obiektem badań ze względu na mieszankę genów: pradziadkowie ze strony mamy przybyli na tereny Polski z Łotwy, a pradziadkowie taty z Turcji.
To znaczy – przodkowie całej rodziny, z wyjątkiem mnie. Bo się okazało, że nie jestem z nimi spokrewniona. Marta trzykrotnie sprawdziła, czy gdzieś nie nastąpiła pomyłka, ale nie.
– Dlaczego mi nie powiedzieliście, że jestem adoptowana? – spytałam rodziców, gdy otrząsnęłam się z pierwszego szoku.
– Nie jesteś adoptowana – wyjąkała mama z osłupieniem. – Urodziłam cię. I to było cholernie długie i bolesne rodzenie – popatrzyła na tatę, który spoglądał na nią podejrzliwie. – No co się tak gapisz, jakbym przyprawiła ci rogi! – nagle się zdenerwowała i potrząsnęła wynikami DNA. – To cholerstwo pokazuje, że moją córką też nie jest, więc się odczep.
– Kukułcze jajo! – zawołał ze śmiechem mój brat, Jarek, ten z ADHD. To znaczy tak naprawdę nie miał ADHD, tylko zawsze był naładowany energią i miał niewyparzoną gębę. Kiedy dorósł, został samorządowcem i świetnie sprawdzał się w roli wrzodu na tyłku. – Ktoś ją nam po prostu podrzucił – objął mnie i przytulił. – Renia, nie mam zastrzeżeń. Jesteś jedyną siłą spokoju w tej pokręconej rodzinie. Może Bóg specjalnie cię podmienił w szpitalu, byśmy się nie pozabijali.
– Nie przejmuj się – powiedział tata, klepiąc mnie po ramieniu. – Jesteś i zawsze zostaniesz naszą córką.
Wzruszyłam się. Wiedziałam, że mówią to, co czują. Spojrzałam na mamę. Miała dziwny wyraz oczu.
– Mamo? – spytałam cichutko.
– To ciebie zawsze karmiłam w szpitalu – powiedziała. – Jestem tego absolutnie pewna. Nie pokazali mi dziecka, które urodziłam, od razu zabrali do ważenia i tak dalej, ale potem mi cię przynieśli, i to z pewnością byłaś ty. Pamiętam twój nos, był taki duży. Nawet pomyślałam, że będziesz miała kompleksy… Nic nie rozumiem.
Nikt nic nie rozumiał. Ale wszyscy mnie zapewniali, że to niczego nie zmienia.
Jednak przecież każdy wie, że taka informacja zmienia wszystko, prawda? Nie to, że przestałam kochać rodzinę, w której się wychowałam. Oni też nie przestali mnie kochać, ale pojawiło się między nami coś… może nie ściana, nic tak zdefiniowanego. Ale coś z pewnością. I miało to związek z tym, że dowiedzieliśmy się o tym tak niespodziewanie. Jakby ktoś nas oszukał.
Miałam nadzieję, że z czasem ta dziwna bariera zniknie. Ale pewnego dnia, kiedy wpadłam do domu rodziców na kawę, usłyszałam, jak mama mówi do taty:
– Nie mogę przestać myśleć o mojej córeczce. Czy miała szczęśliwe dzieciństwo? Kto ją wychował? Jakie ma talenty… To, że tego nie wiem, nie pozwala mi spać. Kocham Renię, ale…
Ale.
Powinnam była jeszcze posiedzieć, uspokoić się
Zrobiło mi się smutno. I postanowiłam znaleźć dla mamy tę prawdziwą córkę. A przy okazji dla mnie prawdziwych rodziców. Czego oczekiwałam? Nie wiem. Może tego, co tu utraciłam – poczucia całkowitej akceptacji?
Skontaktowałam się ze szpitalem, w którym mama urodziła wszystkie swoje dzieci. To było na drugim końcu Polski, bo wtedy tam mieszkaliśmy. Do Zgorzelca przeprowadziliśmy się, kiedy Maciek miał trzy lata.
W szpitalu tylko rozłożyli ręce. Tak, pewnie pielęgniarki nieświadomie zamieniły dzieci, bardzo nam przykro. No i to było tak dawno temu, połowa pielęgniarek albo na emeryturze, albo nie żyje. Owszem, można się dowiedzieć, kto się wtedy urodził, według szpitalnej dokumentacji tamtego dnia przyszło na świat ośmioro dzieci, w tym pięć dziewczynek, ale to wszystko, co możemy powiedzieć, jest RODO, a poza tym trzeba by zrobić badania DNA wszystkich tych kobiet, a nie wiadomo, czy się zgodzą, więc jeśli pani chce się w to bawić, to najpierw trzeba zacząć od sądów.
Odpuściłam, nie widząc szans na powodzenie. Może gdybym miała dużo pieniędzy i czasu. Ale nie miałam.
Wydawało się, że temat jest już zamknięty, a mama będzie musiała pogodzić się z faktem, że nigdy nie dowie się niczego o swojej prawdziwej córce. Ani ja o swojej prawdziwej rodzinie.
– A jeśli to jacyś bogacze? – zastanowiła się Marta, gdy spotkałyśmy się na kawie i opowiedziałam jej o braku rezultatów moich poszukiwań. – Mogłaś chodzić do prywatnej szkoły dla dziewcząt w Szwajcarii – w głosie siostry zabrzmiała nutka tęsknoty.
– Myślałam, że wyrosłaś z tych fantazji – powiedziałam ze śmiechem, a ona tylko wzruszyła ramionami. – Wiesz, Martuś, po kilku tygodniach zastanawiania się doszłam do wniosku, że kocham mamę i tatę, kocham was wszystkich. Dla mnie to koniec sprawy.
Ale los miał na ten temat inne zdanie. Kilka miesięcy później miałam strasznie nerwowy dzień. W pracy dowiedziałam się, że moja niby przyjaciółka kopie pode mną dołki, bo marzy o awansie. A kiedy wyszłam z firmy okazało się, że ktoś porysował mi karoserię auta. Gwoździem. Mirka, ta fałszywa baba, akurat też akurat była na parkingu, więc oskarżyłam ją o ten czyn. Zaprzeczyła oczywiście, i wywiązała się pyskówka. Prawie doszło do rękoczynów. Rozdzieliła nas szefowa i kazała jechać do domów.
Wsiadłam do auta i próbowałam się uspokoić. Sama siebie nie poznawałam – przecież nigdy nie byłam taka agresywna. Nigdy nie wrzeszczałam na ludzi, nigdy nie próbowałam udowodnić swojej racji – co więcej, nigdy wcześniej nie czułam tak mocno, że ta racja naprawdę jest po mojej stronie. Zawsze starałam się iść na kompromisy, bo wychodziłam z założenia, że nikt nie ma patentu na prawdę.
Ale nie tego dnia. Wściekłym wzrokiem odprowadziłam samochód tej żmii, aż zniknął na zakręcie. I włączyłam silnik.
Powinnam była jeszcze posiedzieć, uspokoić się. Przecież moje drżące dłonie, niespokojne myśli i ciśnienie rozsadzające czaszkę były wskaźnikami tego, że nie powinnam była prowadzić. Ruszyłam na ulice miasta, wciąż czując wściekłość na dawną przyjaciółkę.
Nie poświęcałam ulicy wystarczającej uwagi, inaczej wyjeżdżając zza zakrętu, zauważyłabym tę kobietę. I nie wjechałabym w nią. Ale po co gdybać.
Zatrzymałam się. Długą chwilę, sparaliżowana, siedziałam w samochodzie, z szaleńczo bijącym sercem i myślami zapętlonymi w modlitwie…
Niestety, Bóg nie posłuchał. Kobieta zginęła na miejscu.
Potem drogówka, alkomat, długie przesłuchania…
Na szczęście byli świadkowie. Pięćdziesięciosześcioletnia Marianna W. przechodziła przez ulicę w niedozwolonym miejscu, tuż za zakrętem. Była pod wpływem alkoholu. Okazało się, że Marianna W., lekarka ginekolożka, na stałe mieszkała w Krakowie, a do Zgorzelca przyjechała w interesach.
Drżącymi rękami trzymałam szklankę z kawą i koniakiem
Ja byłam trzeźwa. Nie przekroczyłam 50 km na godzinę. Uznano, że wina nie leżała wyłącznie po mojej stronie. Ale ja wiedziałam, jaka jest prawda. I wiedziałam, że choć prawo może potraktować mnie łagodnie, ja sobie nigdy nie wybaczę. Ale nie znałam nawet połowy prawdy.
Choć rodzina Marianny W. nie chciała mnie widzieć ani z jakiegoś powodu wysuwać wobec mnie dodatkowych oskarżeń, to ja pojechałam do Krakowa na pogrzeb. Stanęłam w sąsiedniej alejce. Przy grobie stali mąż, syn, ciemnowłosa kobieta w moim wieku, więc pewnie córka, obok niej dwoje małych dzieci. Ta kobieta w jakiś sposób była mi znajoma, ale nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie ją widziałam. Obok niej stała kobieta przed sześćdziesiątką, na której widok wszystkie włoski na moim ciele stanęły dęba.
Ciemne włosy ułożone w nobliwy kok, charakterystyczny duży nos. Specyficzny wykrój ust. Ja za trzydzieści lat.
Nie wiem, czy dlatego, że poczuła mój wzrok na sobie, ale nagle uniosła głowę i spojrzała prosto na mnie. A potem… leciutko skinęła głową.
Z niecierpliwością, ale i strachem czekałam, aż ta kobieta pożegna uczestników pogrzebu i podejdzie do mnie. Stanęłyśmy naprzeciwko siebie. Obce, a tak podobne do siebie. Jak matka i córka.
Chyba zrozumiała, o czym myślę.
– Nie, nie jestem twoją matką, Renato – powiedziała spokojnym i chłodnym głosem. – Jestem jej siostrą. Mam na imię Karolina. I nie czuj się niczemu winna. Tak musiało się stać.
– Nie rozumiem – powiedziałam, zszokowana obrotem sytuacji. – Nie jest pani zaskoczona? Że ja… – rozłożyłam bezradnie ręce, bo brakło mi słów.
– Nie. Wyjaśnię ci, ale potem odejdziesz. Nasza rodzina dużo przeszła, nie chcemy kolejnych wstrząsów.
W tym momencie prawda przedostała się przez tarczę szoku i uderzyła mnie jak obuchem.
– Zabiłam… własną… matkę… – wyrzęziłam i zwymiotowałam.
Pół godziny później siedziałyśmy w kawiarni niedaleko cmentarza. Drżącymi rękami trzymałam szklankę z kawą. Powoli ogarniałam myśli i emocje. Ciotka Karolina („tylko nie mów do mnie ciociu, nie jestem nią, nawet jeśli mamy tę samą krew, zapomnij”) opowiadała.
– Byłyśmy jeszcze nastolatkami, kiedy w odwiedziny przyjechała babcia naszej mamy. Miała chyba ze sto lat i potrafiła wróżyć z ognia. Każdemu, kto chciał, powiedziała, co go czeka najważniejszego w życiu. Ja nie chciałam, bo prababcia twierdziła, że przeznaczenia nie da się uniknąć. Więc po co wiedzieć? Ale Marianna nie mogła się doczekać. I prababcia ujrzała w ogniu, jak moja siostra ginie z ręki rozzłoszczonego dziecka ze swojej krwi i ciała. Pamiętam, że rodzice ze śmiechem mówili, że Marianna musi więc łagodnie traktować swojego potomka i nie być taką cholerą. Ona też się śmiała. Minęły lata. Kiedy Mania zaszła w ciążę, przypomniała sobie o przepowiedni i wpadła w histerię. Pragnęła dziecka, jak i jej mąż, ale jednocześnie dostała obsesji, że przepowiednia się spełni. Coś jej się zaczęło w głowie psuć. Jeszcze trochę, a znienawidziłaby dziecko, które nosiła pod sercem. Może nawet by je zabiła, żeby później ono nie zabiło jej. Musiałam coś zrobić. Wpadłam na pomysł zamiany dzieci tuż po narodzinach. W końcu pracowałam w szpitalu jako stażystka. Załatwiłam sobie dyżur na porodówce w odpowiednim czasie. Resztę historii już znasz. Nikt o tym nie wiedział, tylko ja i ona. A teraz ja i ty. I chcę, by tak zostało. Uwierz mi, tak będzie dla ciebie najlepiej. I dla tamtej drugiej. Ma na imię Zuzanna. Czasem do szczęścia potrzebne jest nam kłamstwo, rozumiesz?
Skinęłam głową. Kiedy patrzyłam, jak ciotka Karolina wychodzi z kawiarni, pomyślałam, że miałam mnóstwo szczęścia, trafiając do mojej rodziny. Teraz zastanawiam się, czy powiedzieć mamie o Zuzannie. Czy wystarczy jej tylko wiedza, czy będzie chciała więcej? Co w tej sytuacji jest dla nas lepsze – kłamstwo czy prawda?
Renata
Zobacz także:
- „Kiedy u mojej ciężarnej pasierbicy wykryto guza mózgu, postanowiliśmy adopotować jej dziecko. Nie zgodziła się moja córka”
- „Ewa uważała, że jestem nieudacznikiem, że gdyby nie dziecko, odeszłaby. W końcu i tak to zrobiła i oskarżyła o przemoc”
- „Mieszkanie z teściami było wygodne, dopóki nie zaniemogli. Kiedy jednak teść przestał kuleć, nabrałam podejrzeń”