Reklama

Odmruknąłem coś uspokajająco i wziąłem ją za rękę. Całą uwagę poświęcałem temu, co działo się na ekranie, nie mogłem przegapić kluczowej sceny filmu. Zuza gwałtownie wstała i nie mówiąc nic więcej, zaczęła przepychać się do wyjścia.

Reklama

Siedzieliśmy w środku rzędu, kupiłem najlepsze bilety, więc w ciemnościach niosło się zirytowane posykiwanie widzów, przemieszczające się w zależności od tego, komu akurat Zuza zasłaniała ekran. Po krótkiej walce z sobą poddałem się i wkurzony do białości, że tracę film, poszedłem za nią.

– Co się stało? Zuza, poczekaj!

Wybiegłem z sali.

Zobaczyłem ją znikającą w toalecie. Damskiej, oczywiście. Musiałem poczekać.

Zuza wystawiła moją cierpliwość na poważną próbę. Film leciał, a ja stałem jak głupi pod łazienką. Kiedy w końcu ukazała się w drzwiach, byłem gotów jej wygarnąć, ale jak ją zobaczyłem, zaraz mi przeszło. Była blada jak ściana, po twarzy ściekały grube krople potu.

– To woda, przemyłam twarz – opędzała się ode mnie. – Mówiłam, że mi niedobrze, wymiotowałam. Chyba czymś się zatrułam, nadal źle się czuję.

– Jesteś w ciąży? – spytałem, bo mi się akurat skojarzyło.

– Nie jestem! – Zuza wyglądała na rozdrażnioną. – Myślisz, że jak kobietę mdli, to zaraz jest w ciąży? Oglądasz za dużo sentymentalnych filmów.

– Oglądam, bo takie wybierasz, a jak raz poszliśmy na dobry film akcji, musiałem wyjść z projekcji.

– Biedaku – Zuza potrafiła mnie rozbroić.

– Wynagrodzę ci to, obiecuję, ale teraz wracamy do domu. Padam z nóg – albo się zatrułam, albo łapie mnie grypa.

– Albo jednak nie – nie rezygnowałem z pierwszego pomysłu.

– Nie jestem w ciąży, nie mogłabym być, twoja mama dobrze nas pilnowała.

Parsknęliśmy śmiechem. Od wakacji, które spędziliśmy z Zuzą u moich rodziców na wsi, ten żart wszedł do naszego stałego repertuaru, nie ma co, rodzicielka się nie popisała. Wiedziała, że od dwóch lat mieszkamy razem, zamierzamy się pobrać, ale wiedzieć a widzieć to całkiem co innego. Przeznaczyła dla nas dwa osobne pokoje i pilnowała nas jak oka w głowie, a że sen miała lekki, można powiedzieć, że przez tydzień z hakiem prawie się z Zuzą nie widywaliśmy na osobności. Żeby mieć trochę prywatności, uciekaliśmy w plener. Podmokły kawałek łąki, upstrzony krowimi plackami, nie był atrakcyjny, ale nam się podobał. Rozkładaliśmy koc za krzakami oddzielającymi nas od drogi i, zamiast korzystając z okazji uprawiać dziki seks, strasznie się wygłupialiśmy. To było odświeżające poczuć się znów jak nastolatek. Leżeliśmy na kocu, Zuza gryzła źdźbło trawy, chmury płynęły po niebie, słychać było pracowite żucie pasącej się tuż obok krowy Jóźwiaka.

– Pachnie mlekiem i wsią – zachwycała się Zuza, wychowanka miejskich blokowisk.

– Krową zajeżdża – prostowałem. – To zwierzę zaraz wlezie nam na koc.

– Jest super, uwielbiam wieś.

– Tak ci się zdaje. Pójdziesz! – zamachnąłem się na krowę wyrwaną kępką trawy.

Zuza skorzystała z okazji, wyciągnęła z „bukietu” długie źdźbło i zaczęła je żuć, jak nie przymierzając Mućka Jóźwiaka.

– Nie zaszkodzi ci? Słyszałem, że można się czymś zarazić, ale nie pamiętam jaką chorobą.

– Uwielbiam gryźć trawkę, jest słodka i pachnąca. Robię to od zawsze, nigdy się niczym nie zaraziłam. Nie marudź.

Przytuliła się do mnie i na tym rozmowa o trawie się zakończyła. Do przytomności doprowadziła nas dopiero Mućka, wygarniając jęzorem kępę trawy prawie spod Zuzy. Patrzyła przy tym łzawo, ale z wyrzutem, że gnieciemy jej obiad. Zuza tak się śmiała, że nie mogła iść, kiedy zarządziłem ewakuację. Musiałem złapać ją chwytem strażackim i nieść kawałek. Postawiłem ją na ziemi dopiero, kiedy spotkaliśmy Jóźwiaka. Szedł po krowę.

– Nigdy nie znajdziesz sobie żony, jak będziesz tak traktował kobiety – staruszek pokręcił z dezaprobatą głową, wywołując u Zuzy nowy paroksyzm śmiechu.

– Ma pan rację, nawet nie dał mi pierścionka! – kwiknęła w stronę Jóźwiaka.

Staruszek patrzył na nią oczarowany, bo wyglądała prześlicznie.

Owinąłem wokół jej palca źdźbło trawy.

– Masz!

– Z takim skąpcem lepiej nie wiązać życia – pouczył Zuzę Jóźwiak.

– Racja! – zaśmiewała się moja dziewczyna.

W sumie wyszło tak, że zaręczyliśmy się oficjalnie pożyczonym od ciotki pierścionkiem, bo nie miałem innego, a nie chciałem czekać. Mamie ulżyło, że wstępujemy na właściwą drogę, nigdy nie dowiedziała się, że zawdzięcza to sąsiadowi i jego krowie.

Może i uczyli tego w liceum, nie pamiętam

Lato i beztroskie wygłupy na wsi przeminęły wraz z jesiennym wiatrem, a teraz Zuza zachorowała. Dolegliwości żołądkowe nie ustępowały, to nie było zatrucie ani ciąża, lekarz podejrzewał żółtaczkę. Zlecił badania krwi, a kiedy je dostał, stwierdził, że nie jest dobrze, i rozszerzył pakiet diagnostyki.

– Kał na patyczku? Ohyda – złościła się Zuza.

Kiedy myśleliśmy, że najgorsze mamy za sobą, z laboratorium przyszły wyniki.

– Zakaziła się pani motylicą wątrobową – powiedział lekarz. – To groźny pasożyt, bytuje w wątrobie i drogach żółciowych żywiciela, stąd dolegliwości.

– Ale jak? – szepnęła przybita Zuza.

– Najłatwiej zarazić się motylicą, pijąc wodę nieznanego pochodzenia lub żując źdźbło trawy. Larwy motylicy przylepione do łodygi czyhają na żywiciela, którym rzadko jest człowiek, raczej bydło, kozy i owce.

– Mućka Jóźwiaka – przypomniała Zuza.

– Widzę, że trafiłem – lekarz spojrzał na nią uważnie. – Krowa zjada trawę, przywra korzysta z okazji i zagnieżdża się w jej organizmie. Jaja motylicy wydalane są z kałem do gleby. Trafiają na ślimaka, w jego organizmie przekształcają się w larwy, które zakażają bydło lub człowieka. W ten sposób koło się zamyka.

– Blee – Zuzę znów zemdliło. – Na łące były krowie placki, ale przecież to czysta ekologia.

– Nie zawsze – uśmiechnął się lekko lekarz. – Słabo pani? Może wody?

– Dziękuję, wytrzymam – opanowała się Zuza. – Mówił pan, że ta motylica to przywra? Co to znaczy?

– To paskudny pasożyt, osiąga rozmiary do pięciu centymetrów.

– Ilu?! – Zuza zacisnęła palce na krawędzi krzesła, na którym siedziała.

– No, spora jest. Ciało ma w kształcie liścia, płaskie – ciągnął beznamiętnie lekarz – chronione przed sokami trawiennymi twardą osłoną z kolcami.

– Z jakimi kolcami, rany boskie? – jęknęła zielona na twarzy Zuza.

– Takimi, które można wczepić w narządy wewnętrzne żywiciela. W interesie przywry leży utrzymanie się w drogach żółciowych, jej obecność jest toksyczna dla żywiciela, może wywołać różne niepożądane objawy, w tym żółtaczkę.

– Czy to znaczy, że noszę w sobie robaka? – Zuza o mało się nie popłakała z obrzydzenia i bezsilności.

– Nie robaka, tylko płazińca, to inna jednostka klasyfikująca organizmy żywe – odparł lekarz z lekką naganą. – Uczyli tego w szkole średniej.

– Nie pamiętam. Och, co za ohyda! Jak się tego pozbyć? – zapytała Zuza.

– Na szczęście stosunkowo prosto. Przepiszę leki przeciwpasożytnicze, będzie je pani zażywała regularnie, zatruwając przywrę.

– Takie, jakimi odrobacza się psa?

– Podobne – lekarz z trudem ukrył uśmiech.

– Nie wytrzymam – jęknęła Zuza. – Nie znoszę myśli, że mam w sobie robaka.

– Płazińca. Niestety, taka jest prawda, ale usuniemy przywrę. Jak zdechnie, sama wyjdzie.

Zuza o mało nie zemdlała na tę wiadomość. Opowiadała mi potem, że obrzydzenie odbierało jej dech, w dodatku wcale nie minęło, bo przecież motylica, pięciocentymetrowy płaziniec w kształcie liścia, nadal w niej mieszkała, wbijając się kolcami w przewody żółciowe.

– Mogłaś nie gryźć tej cholernej trawy – wypominałem jej.

– Jakbyś mi powiedział, czym to grozi, nie robiłabym tego. Ale ty nie pamiętałeś, a uczyli tego w szkole średniej. W każdym razie tak mówił lekarz – broniła się, zerkając na mnie jak przed chwilą lekarz.

Zuza odbyła nakazaną kurację, pozbyła się mieszkającego w niej okropieństwa i od tej pory źdźbła trawy do ust nie bierze. Skutkiem ubocznym przygody z pasożytem było prawidłowe zdiagnozowanie Mućki, nosicielki motylicy wątrobowej. Jóźwiak nie był zachwycony, bo choroba to wydatki, ucieszył się, kiedy sfinansowaliśmy leczenie krowy. Zuza twierdziła, że Mućka jest jej współtowarzyszką niedoli, a przyjaciół w chorobie się nie opuszcza.

Wojciech

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama