„Walczyliśmy o ciążę, ale to nie przynosiło efektów. Rodzina ciągle pytała >>kiedy dzieci?
„Wiele wskazywało na to, że nigdy nie zostaniemy rodzicami, a i tak najgorsze były >>dobroduszne>Wygodniccy. Już tyle po ślubie, brać się do roboty, żeby małe nóżki po domu biegały
- redakcja mamotoja.pl
Kiedy patrzę na moje dzieci siedzące przy stole wielkanocnym, łezka mi się w oku kręci. Agnieszka z mężem Marcinem i małą Zosieńką przyjechali z Irlandii, gdzie od dwóch lat mieszkają i pracują. Martusia z kolei przyjechała z Poznania – na tamtejszym uniwersytecie studiuje biologię. Jest dopiero na pierwszym roku, ale bardzo podoba jej się wybrany kierunek i całkiem nieźle jej idzie. Damian, który mieszka z nami na co dzień, w tym roku będzie zdawał maturę. Jak każdy nastolatek, lubi czasami gdzieś wyjść z kolegami, ale zawsze wraca do domu o umówionej porze i nie mam z nim większych problemów.
Cała trójka jest ze sobą bardzo zżyta i choć teraz rzadko się widują, dokładnie wiedzą, co u kogo słychać. Kto gdzie był, kto jaki film obejrzał czy nawet jaki miał humor danego dnia. Wszystko to dzięki tym nowoczesnym technologiom, jak Facebook, Skype czy smartfony. Piszą do siebie, wysyłają zdjęcia, rozmawiają. Dlatego przy stole zawsze jest gwarno i wesoło. Uwielbiam, kiedy z apetytem zajadają się moim mazurkiem z kajmakiem czy sernikiem i dlatego piekę te ciasta na każde święta wielkanocne. A mój mąż chętnie mi w tym pomaga.
– Tak się cieszę, Beatko, że dzieci przyjeżdżają do nas na święta – powiedział Jacek, kiedy mełł twaróg na ten nasz świąteczny sernik. – To cud, że mamy taką wspaniałą, dużą rodzinę, nie uważasz? Pamiętasz, ile wysiłku nas to kosztowało?
Ty jesteś moją mamusią?
Oczywiście, że pamiętałam. Pytanie męża przeniosło mnie w czasie do lat, kiedy wkrótce po ślubie zaczęliśmy starać się o dziecko. Minął rok, drugi, a ja nie zachodziłam w ciążę. Mieszkaliśmy wtedy u rodziców Jacka, oddali nam całą górę swojego domu. Obydwoje pracowaliśmy – Jacek był stolarzem, a ja uczyłam w miejscowej szkole podstawowej młodsze klasy. Nie opływaliśmy w dostatki, ale wystarczało nam na życie, kupiliśmy sobie nowe meble, mieliśmy własny samochód. Nawet udawało się nam się odłożyć po parę złotych każdego miesiąca, żeby było, „jak urodzą się dzieci”. Tylko że te dzieci jakoś nie przychodziły na świat.
Byłam u ginekologa, zrobiłam sobie badania, z których wynikało, że niby wszystko jest w porządku.
– Trzeba się regularnie starać i nie stresować się – powiedział.
Staraliśmy się tak postępować. Co miesiąc liczyłam, że tym razem okres się nie pojawi, że może teraz, wreszcie… Niestety, miesiączkowałam regularnie, wręcz książkowo, co 28 dni. I za każdym chciało mi się płakać. Ale i tak najgorsze były „dobroduszne” rady i pytania różnych cioć czy znajomych w stylu: „No to kiedy dziecko?” albo „Wygodniccy. Już tyle po ślubie, brać się do roboty, żeby małe nóżki po domu biegały”.
Nie miałam siły odpowiadać na te pytania ani się tłumaczyć. Czasem Jacek próbował nas bronić, mówiąc coś w rodzaju: „Jeszcze mamy czas”, albo „Staramy się, może wkrótce nasza rodzinka się powiększy”. Pamiętam ten dzień, kiedy Jacek przyszedł z pracy do domu i rzucił się na kanapę. Zapytałam, co się stało, i wtedy zauważyłam, że płacze.
– Beata, to ja jestem bezpłodny – powiedział. – Zrobiłem badania i okazało się, że mam bardzo małe, praktycznie zerowe szanse, żeby zostać ojcem.
Płakaliśmy razem. Było mi bardzo przykro i z powodu Jacka, i dlatego, że nigdy nie będziemy mieć dzieci.
– Córeczko, to, że nie będziecie mieć własnych dzieci, nie oznacza, że nie będziecie ich mieli w ogóle – powiedziała mama, gdy poszłam się jej wyżalić. – Przecież jest tyle dzieci, które potrzebują rodziców. Czekają na miłość i chcą ofiarować swoją miłość.
Moja kochana mama, uosobienie spokoju i skarbnica mądrości. Ona zawsze wiedziała, jak podnieść mnie na duchu. Powiedziałam Jackowi o pomyśle adopcji. Z początku się zawahał, ale po przemyśleniu sprawy zaproponował, żebyśmy wybrali się do ośrodka adopcyjnego. Wypełniliśmy stosowne dokumenty i przeszliśmy kilkutygodniowe szkolenie. A potem trzeba było czekać, aż znajdzie się dla nas maluszek. Telefon z ośrodka zadzwonił po trzech miesiącach. Byliśmy z mężem tak podekscytowani, że aby dojechać do domu dziecka, w którym przebywała trzyletnia wówczas Agnieszka, musieliśmy wziąć taksówkę, bo Jacek bał się, że nie będzie w stanie prowadzić samochodu. Do dziś pamiętam to spotkanie.
– Ty jesteś moją mamusią? – zapytała, gdy nas zobaczyła, i od razu wzięła mnie za rękę. Zamurowało mnie.
– Tak, kochanie – odpowiedziałam.
– To jedźmy do domu, mamusiu – wtuliła się we mnie.
Obydwoje z mężem od razu ją pokochaliśmy. Ale z powodu różnych formalności mogliśmy zabrać Agnieszkę do domu dopiero po kilku dniach. Choć nie wszystko było potem idealnie, bo córeczka miała problemy, nad którymi pracowaliśmy razem z psychologiem, nasze życie nabrało barw. Wszystko zaczęło kręcić się wokół Agnieszki. A dla dziadków, jednych i drugich, stała się oczkiem w głowie. Pół roku później okazało się, że biologiczna matka Agnieszki urodziła drugie dziecko, które również trafiło do domu dziecka, a ona zrzekła się praw rodzicielskich.
Kiedy dowiedzieliśmy się o tym, nawet przez chwilę się nie zastanawialiśmy, tylko od razu wystąpiliśmy z wnioskiem, że chcemy adoptować również tę dziewczynkę. To była Martusia. Trafiła do nas już pięć tygodni po urodzeniu. Nagle stałam się mamą pełną parą, z dwójką małych dzieci. Przeszłam na urlop macierzyński i zajmowałam się moimi księżniczkami, w czym dzielnie pomagał mi (po pracy i w nocy) mój kochany mąż. Przy dziewczynkach umiał zrobić wszystko. Nawet zagrzać mleko dla maleńkiej Martusi, nakarmić ją, przewinąć, wykąpać. Na szczęście w tym codziennym biegu znajdowaliśmy też czas dla siebie i nie zaniedbaliśmy współżycia. Byliśmy spełnionym małżeństwem z dwójką dzieci – a do tego bez szans na biologiczne potomstwo, więc nie musieliśmy się zabezpieczać.
A jak zacznie mnie posądzać o zdradę?!
Pamiętam, jak któregoś ranka obudziłam się i jak zwykle poszłam szykować śniadanie dla dziewczynek. Zakręciło mi się w głowie i poczułam falę nudności.
– Co ja takiego wczoraj zjadłam? – zaczęłam się zastanawiać, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
Nudności wkrótce ustąpiły, wyprawiłam Agnieszkę do przedszkola, a Jacek zawiózł ją tam po drodze do pracy. Zostałam w domu z półtoraroczną wtedy Martusią. Następnego dnia miałam dostać miesiączkę, ale się nie pojawiła. Zamiast tego zaczęły mnie boleć piersi. Pomyślałam, że może jestem już trochę starsza (miałam 32 lata), więc mogę teraz miesiączkować mniej regularnie. W ogóle się tym nie przejęłam. Kiedy jednak okres spóźniał mi się już o całe dziesięć dni, wybrałam się jednak do lekarza.
– A test ciążowy pani robiła? – zapytał na wstępie.
– Nie, bo ja nie mogę być w ciąży. Mój mąż jest bezpłodny – odpowiedziałam.
– Proszę pani, ja nie takie rzeczy widziałem przez lata praktyki. Proszę przejść do gabinetu zabiegowego na pobranie krwi – zalecił.
Poszłam. Liczyłam, że badanie krwi może wykazać przyczynę zaburzeń. Po kilkunastu minutach lekarz zaprosił mnie do gabinetu.
– A nie mówiłem? – uśmiechnął się. – Jest pani w ciąży. Szósty tydzień. Trzeba będzie zrobić USG.
Poczułam, jak oblała mnie fala gorąca. Uszczypnęłam się, żeby przekonać się, czy to nie są przypadkiem fantazje senne. Ale to była prawda. Nie umiem opisać tego, jak bardzo ucieszył się Jacek na wieść o tym, że będzie tatą. Szalał ze szczęścia, wyściskał mnie i wycałował. Po cichu obawiałam się, czy nie będzie podejrzewał mnie o zdradę, ale na szczęście on nawet o tym nie pomyślał.
Znajomy lekarz wyjaśnił nam, że w „tych sprawach” nigdy nie wiadomo nic tak na sto procent. Bo przyczyny niepłodności, zarówno u kobiet, jak i mężczyzn, mogą być różne i mogą się zmieniać, w zależności od wieku, diety, sposobu życia, kondycji psychicznej. Poza tym w badaniach jest jakiś margines błędu, dlatego powinno się je powtarzać.
Po dziewięciu miesiącach urodził nam się syn. Zdrowy, duży, wspaniały. I bardzo podobny do taty – widać to zwłaszcza teraz, gdy Damian jest już właściwie dorosły. Kochaliśmy syna tak samo, jak nasze dwie adoptowane córeczki. Nigdy nie robiliśmy różnicy między dziećmi i wychowywaliśmy je jednakowo. To dzięki temu tak się ze sobą zżyły i dziś mają świetny kontakt.
– Tak, kochanie, mamy cudowną rodzinę – dopiero po dłuższej chwili odpowiedziałam mężowi na zadane pytanie. – To nasz największy skarb i życiowy sukces. Już nie mogę się doczekać, kiedy znowu w tym roku wszyscy zbierzemy się przy wielkanocnym stole.
Beata, 56 lat
Czytaj także:
- „Córka zapragnęła mieć rodzeństwo, bo wszystkie jej koleżanki miały. To ona nas zmusiła, żebyśmy mieli drugie dziecko”
- „Mąż co miesiąc pytał ją, czy jest już w ciąży. Traktował jak wybrakowany towar. To było upokarzające i bolesne”
- „Nikoś urodził się w 26. tygodniu ciąży. Lekarze zapytali, czy chcemy go ratować. Jak matka może podjąć taką decyzję?”