„Córka miała 6 lat, gdy przyłapała mnie z kochankiem. Do dziś nie pisnęła ani słowa, ale nie wybaczyła mi, że skrzywdziłam jej tatusia”
Kocham Bożenkę, zawsze ją bardzo kochałam, jednak dla niej od pierwszych chwil najważniejszy był tata…
- redakcja mamotoja.pl
Córka do dziś nie może mi wybaczyć kilku zdarzeń z dalekiej przeszłości, ale przecież w tych sprawach też powinno obowiązywać przedawnienie. Jak długo będę karana za błędy młodości? Wiem, że dla niej to nie była żadna młodość, byłam jej matką, więc oczywiście kobietą wystarczająco dojrzałą, może nawet starą? Z jej perspektywy. Z mojej – inaczej to wyglądało.
Miałam dziewiętnaście lat, gdy urodziłam Bożenkę. Wtedy wszystkie wcześniej dojrzewałyśmy. W każdym razie dziewiętnastka rodząca dziecko nie wydawała się niczym nadzwyczajnym, dziewczyny po maturze, jeśli nie szły na studia, to zakładały rodziny.
A ja nawet matury nie zdałam. Nie dlatego, żebym była tępa czy leniwa, ale z powodu gruźlicy, której nabawiłam się w ostatniej klasie liceum. Na moich rodziców padł wielki strach – dziadek ze strony ojca kilka lat wcześniej zmarł właśnie na tę chorobę. Zostałam wysłana na leczenie do Zakopanego, które wtedy jeszcze uchodziło kurort z krystalicznie czystym powietrzem. W każdym razie nikt wtedy nie słyszał o smogu i nie przejmował się dymiącymi sadzą kominami…
No więc najpierw był szpital, potem sanatorium. Po kuracji miałam powtarzać klasę, ale okazało się, że jestem w ciąży.
Zakochałam się podczas pobytu w sanatorium. I to wcale nie w ojcu mojego dziecka. Obiektem mojej pierwszej wielkiej miłości był lekarz. Miał na imię Włodek.
Zwariowałam na jego punkcie, ale on, mimo że nie tak wiele starszy ode mnie – dopiero niedawno skończył studia – traktował mnie jak dziecko. Miłą, ładną dziewczynkę, z którą nawet lubił porozmawiać, ale nic więcej. Byłam zdruzgotana.
Czekałam na każdy jego dyżur, szczególnie nocny. Nie z powodów erotycznych, rzecz jasna, ale czysto praktycznych: nocne dyżury w sanatorium były spokojne, nic się nie działo, nikt lekarza nie potrzebował, więc mogłam przesiadywać w jego gabinecie.
Tam oddawaliśmy się… długim rozmowom. Doktor Włodek nic przeciwko temu nie miał, wręcz przeciwnie, jemu też się nudziło. Ja opowiadałam mu o książkach, które czytałam w ciągu dnia (zawsze był ciekaw moich opinii, jak twierdził, lubił z nich korzystać), a on o swoim życiu, o miłości do gór i górskich wypraw, o studiach, o planach na przyszłość. Marzył o dużej rodzinie, takiej samej, z jakiej się wywodził. Żona, kilkoro dzieci, psy, koty, wszyscy w góralskiej chacie na zboczu góry. Pamiętam, że słuchałam tego z wypiekami na twarzy. W wyobraźni widziałam siebie otoczoną wianuszkiem potomstwa u jego boku. Będziemy mieć wielką chałupę – myślałam – a w niej pokoje do wynajęcia, rodzinny pensjonat. Nie wrócę do miasta, zostanę do końca życia w Zakopanem, a najlepiej gdzieś w okolicach. Przecież to powietrze tak dobrze mi robi.
Jak on mógł TO zrobić z TYM babsztylem?!
Nasze pogaduchy kończyły się zwykle koło 23., kiedy to doktor żegnał się ze mną i wysyłał do łóżka. Nic nie pomagały znaczące, powłóczyste spojrzenia. „Idziesz spać, i tak jest już bardzo późno, jutro nowy dzień. Dobranoc” – mówił stanowczym tonem.
Szłam do pokoju, ale długo jeszcze nie mogłam zasnąć, wciąż przed oczami widząc szczupłą, męską, o tej godzinie pokrytą lekkim zarostem twarz.
Wcześniej miałam już chłopaka, chodziliśmy ze sobą całą trzecią klasę i kiedy w wakacje rzucił mnie dla mojej „najlepszej przyjaciółki”, osiągnęłam dno rozpaczy. Może nawet z tego powodu się rozchorowałam?
Fakt, że niemal przestałam jeść, przez kilka miesięcy schudłam kilkanaście kilogramów i tak naprawdę chciałam uciec od rzeczywistości w chorobę. Udało się. Uciekłam na dobre. Nie tylko zapomniałam o swoim byłym i o zdradzie przyjaciółki, ale śmiałam się z całej tej historii i na absolutnym luzie opowiedziałam ją „mojemu” lekarzowi. Oczywiście sam miał na podorędziu kilka podobnych. „Co za banał” – orzekł.
Jednego nie wziął pod uwagę, i to wcale nie było banalne – że jednak być może rozpaczą sprowadziłam na siebie ciężką chorobę, że moja wrażliwość była znacznie większa, niż on to sobie wyobrażał, że moje uczucia, choć młodzieńcze, miały ciężar i gatunek, z których ten dorosły facet kompletnie nie zdawał sobie sprawy.
Którejś nocy, po kolejnych naszych pogaduchach, jakoś nijak nie mogłam zasnąć. Godziny mijały, a ja przekręcałam się z boku na bok, aż zaczął mnie boleć kręgosłup. Wtedy wstałam i wyszłam pospacerować. Przechodząc pod drzwiami wiadomego gabinetu, na chwilę się zatrzymałam. Pewnie śpi – pomyślałam, ale przez nieszczelny próg na przyciemniony korytarz padała smuga delikatnego światła. Zapukam – przyszło mi nagle do głowy. – Może nie śpi, może czyta?
Delikatnie, cichutko puknęłam palcem w drzwi, a ponieważ nie usłyszałam odpowiedzi, nacisnęłam na klamkę. Drzwi uchyliły się i zobaczyłam…
To, co zobaczyłam, przyprawiło mnie o zawrót głowy. Mój ukochany doktor, nagi, leżał na kozetce i swym muskularnym pięknym ciałem zasłaniał dyżurną pielęgniarkę.
Znałam ją dobrze i uważałam za zimną su*ę. Przychodziła do pracy wymalowana jak aktorka w teatrze, miała grube nogi obleczone zawsze białymi rajstopami, i kręciła swoim wielkim tyłkiem w obcisłym fartuchu.
Stałam w drzwiach mikrochwilę, ale zdążyłam złapać wściekłe spojrzenie Włodka. Znienawidziłam go w tym samym momencie. Odczułam nie tylko spazm dzikiej zazdrości, bo przecież marzyłam o tym, by znaleźć się na miejscu pielęgniarki. Odczułam szok – jak on mógł TO robić z TĄ kobietą? Czy gdyby kobieta była inna, mniej by mnie bolało? Wątpię. Ale wtedy tak myślałam.
Nie rozmawiałam z nim już ani razu, w każdym razie prywatnie. Mój stan znowu się pogorszył i zostałam w sanatorium na kolejny turnus. Doktor Włodek zachowywał się tak, jakby nic się nie stało, ale ja byłam już inną osobą.
„Zakochałam się”. Oczywiście wcale się nie zakochałam, ale wmówiłam to sobie dość skutecznie, na tyle skutecznie, że dziewięć, no powiedzmy, dziesięć miesięcy później przyszła na świat Bożenka.
Ciąża, ślub, rodzina: wtedy naturalna kolej rzeczy
Mój nowy wybraniec, Grzesio, był również pacjentem, i to znacznie bliższym mi wiekiem. Patrzył na mnie czule, był na każde zawołanie. Spacerowaliśmy po Krupówkach, które w tamtych czasach jeszcze nie kipiały ludźmi, była zresztą wiosna, przed sezonem, ale przede wszystkim łaziliśmy w doliny. On zbierał dla mnie kwiaty i wyznawał mi miłość w tych cudnych pejzażach, a ja leczyłam swoje schorowane ciało, ale przede wszystkim ciężko zranione po raz kolejny serce.
W ramach terapii oddałam się Grzesiowi bardzo romantycznie, w piękny majowy dzień na łące. To był mój pierwszy raz, za drugim opierałam się trochę… o skałę. Trzeci raz zrobiliśmy to w sanatorium, liczyłam na to, że zostanę przyłapana przez lekarza dyżurnego albo pielęgniarkę, ale nie. Nie wiem, za którym razem zaszłam w ciążę, ale zemsta została dokonana. Czekały mnie ślub i nieplanowane macierzyństwo.
Jak to w takich przypadkach bywa, w obu rodzinach wybuchł wielki lament, jednak ostatecznie sprawy potoczyły się całkiem gładko. Kiedy zaś Bożenka już się urodziła, wszyscy dziadkowie oszaleli na jej punkcie. Stała się oczkiem w głowie całej rodziny, a najbardziej swojego taty.
Od początku była między nimi więź, której w gruncie rzeczy bardzo zazdrościłam. Bożenka, córeczka tatusia – mówiło się, a we mnie wszystko się zżymało. Dlaczego tatusia? Czy ja mniej ją kocham? Moja młodość urwała się niczym pajęcza nitka, machnęłam ręką na maturę, na studia, które wcześniej planowałam, przestałam wieść jakiekolwiek towarzyskie życie, utyłam, zbrzydłam (w każdym razie we własnym mniemaniu), lecz mimo tego nie odczuwałam żadnego „baby blues”, nie szkoda mi było niczego.
Rzuciłam się w macierzyństwo jak w kryształowo czystą, szmaragdową wodę Morskiego Oka i oczyściła mnie ona w pełni: cieszył mnie każdy dzień z moją dziewczynką, nie czułam zmęczenia, przebytej choroby, psychicznych urazów. Ale to na widok Grzesia Bożenka śmiała się najradośniej, to do niego wyciągała zawsze rączki, to w jego kierunku ruszyła pierwszy raz samodzielnie na nogach, jego prosiła, by czytał jej bajki.
Wiem, ja byłam na co dzień, dostępna o każdej porze dnia i nocy, a tatuś dużo rzadziej. Znalazł pracę, która gwarantowała nam względny dobrobyt, ale wymagała licznych wyjazdów. Mała ciągle na niego czekała, tęskniła. Ale jednak…
Między mną a Grzesiem bywało różnie. Podczas gdy dziecko wyzwalało we mnie najgłębsze pokłady cierpliwości i spokoju, tak mąż raczej na odwrót – niepokoił mnie i niecierpliwił. Z wolna uświadamiałam sobie, że tak naprawdę niewiele mnie z nim łączy. Mieliśmy całkowicie inne zainteresowania, on pasjonował się sportem, ja wolałam siedzieć w domu z książką, lubiliśmy inne filmy, programy w telewizji, innych ludzi. Kochał mnie, czułam to, mało powiedziane, on mnie adorował każdego dnia, lecz ja reagowałam na to zdenerwowaniem, rozdrażnieniem. Nie odwzajemniałam jego nieustannych buziaków, uścisków, głębokich spojrzeń w oczy, unikałam bliskości, zarówno tej fizycznej, jak i psychicznej.
Mam wrażenie, że Bożenka to czuła, nawet jako bardzo mała dziewczynka, i zawsze stawała po stronie taty, jakby mszcząc się na mnie za okazywaną mu niechęć.
Kiedy miała sześć lat, podczas wakacji, pojechałyśmy do Zakopanego – we dwie.
Pierwszy raz wróciłam w Tatry od czasu choroby. Oczywiście jadąc, cały czas myślałam o Włodku. Wcześniej wydawało mi się, że już o nim zapomniałam, że małżeństwo, jakiekolwiek było, macierzyństwo i życiowa stabilizacja dobiły moje nieszczęsne uczucie. Tymczasem gdy tylko wysiadłam na dworcu, natychmiast zaczęłam rozglądać się za nim.
Może go przypadkiem spotkam? Ciekawe, co u niego? Czy ożenił się, założył rodzinę? Ile ma dzieci? Czy jego żoną została „pielęgniarka dyżurna”, ta grubonoga „su*a”, czy też przeżył wtedy po prostu chwilę zapomnienia i nic go z nią nie łączyło?
Złapałam się na tym, że chcę, że koniecznie chcę się z nim spotkać.
Miała tylko sześć lat, mogła o wszystkim zapomnieć…
Po trzech dniach poddałam się i w ramach spaceru poszłyśmy do „mojego” sanatorium. Dowiedziałam się, że jeszcze tego wieczoru będzie na dyżurze. Zostawiłam mu kartkę z pozdrowieniami i numerem telefonu. Teraz wszystko w jego rękach – pomyślałam. – Albo zadzwoni, albo nie. Ja zrobiłam swoje.
Zadzwonił późnym wieczorem. Wymiękłam już na dźwięk jego głosu. Przepadłam. Znowu. Minęło kilka lat, byłam innym człowiekiem, żoną, matką, a znowu czułam się jak ta mała Beatka, wtedy, zanim ich zobaczyłam…
Umówiliśmy się na kawę na neutralnym gruncie, w kawiarni. Ręce mi się trzęsły, głos nie mógł wydostać się z gardła. Ale rozmowa poszła nadspodziewanie lekko. Wciąż był samotny. Nie zapytałam go o wiadomą pielęgniarkę ani o inne kobiety. Nie obchodziło mnie, co i z kim go może łączyć. Pragnęłam go dla siebie i wiedziałam, że nie zaznam spokoju, póki tego pragnienia nie spełnię.
– Przyjdź późnym wieczorem, gdy Bożenka będzie już spać – mruknęłam, gdy żegnaliśmy się w kawiarni.
Popatrzył na mnie łakomie.
– Po prostu zadzwoń, gdy będzie spała.
Tak, to było spełnienie pragnienia, które wciąż głęboko we mnie siedziało, choć wyparte poza obrzeża świadomości. Nie mogłam się doczekać – wieczoru, pory, gdy córka idzie spać. Mój niepokój się jej udzielił, marudziła, zawracała głowę w nieskończoność. Wreszcie sen ją zmorzył.
Chwyciłam za telefon. Byłam znowu chora: rozgorączkowana, półprzytomna, biegałam po naszym „apartamencie” w domu wczasowym i starałam się go przystroić, urządzić po swojemu, wymościć przytulne gniazdko na nocną randkę.
Byliśmy już po „wszystkim”, gdy w ciepłym świetle lampki owiniętej jedwabnym szalikiem zobaczyłam twarzyczkę córki. Jej wielkie jasne oczy, tak podobne do oczu ojca, patrzyły na nas ze zdumieniem i strachem. Postała chwilę, coś pomruczała i uciekła do swojego pokoiku. Narzuciłam szlafrok i pogoniłam za nią.
– Chcę do tatusiaaa! – szlochała żałośnie. – Gdzie jest mój tatuś?!
Liczyłam na to, że zapomni. Miała zaledwie sześć lat, obudziła się w środku nocy z głębokiego snu, to wszystko mogło jej się przecież przyśnić. I absolutnie nie musiała zapamiętać twarzy Włodka, więc gdy znowu – choć tym razem naprawdę przypadkiem – spotkaliśmy się na Krupówkach i poszliśmy na lody, nie musiała rozpoznać w nim mężczyzny, w którego objęciach leżałam. Mogła wreszcie nie mieć żadnej świadomości, że kiedy wymykam się, zostawiając ją pod opieką pani „od stolika”, żeby „przelecieć się trochę po sklepach”, to tak naprawdę spotykam się z kochankiem. Który nawiasem mówiąc, szybko się to okazało, wcale nie był żadnym „mężczyzną mojego życia”.
Ostatecznie został nim mój pierwszy i jedyny mąż, z którym mam jeszcze dwoje dzieci, syna Aleksandra i córkę Kingę. Dotarliśmy się. Dojrzeliśmy, a raczej to ja w końcu dojrzałam. Może nie jesteśmy małżeństwem idealnym, ale chyba całkiem normalnym.
Ale Bożenka nie zapomniała. Nie wyparła. Wie wszystko. I nie może mi wybaczyć, bo, choć wie o tym tylko ona – nigdy nikomu nie pisnęła ani słówka – skrzywdziłam jej tatusia. Nie dogadujemy się do dzisiaj, a jest już dorosłą kobietą. Mogłaby może mnie zrozumieć, przynajmniej spróbować, ale nie. Taką cenę zapłaciłam za „spełnienie młodzieńczego pragnienia”.
Trudno się z tym pogodzić.
Beata
Zobacz także:
- „Mam 5-letnie dziecko ze zdrady. Moja kochanka zmarła, a żona każe mi oddać córeczkę do sierocińca. Ta kobieta nie ma serca”
- „Córka latami obwiniała mnie o rozwód. Nie wiedziała, że odszedłem, bo dowiedziałem się, że nie jest moją córką”
- „Martę poznałam na porodówce. To ona była kochanką, z którą mąż mojej przyjaciółki miał dziecko”