„Lekarz powiedział, że jestem bezpłodna. Gdy zdecydowałam się na adopcję, stał się cud i... zaszłam w ciążę”
„Usiadłam na ławeczce przed przychodnią. Nie miałam sił zrobić ani kroku więcej. Nie potrafiłam uwierzyć w to, co usłyszałam pół godziny wcześniej. Tyle lat leczenia, pobyty w szpitalach, wiele bolesnych i kosztownych zabiegów, trzy próby in vitro. I nic. Potem słowa, które zapamiętam do końca życia, które zabolały jak wyrok”.
- redakcja mamotoja.pl
Usiadłam na ławeczce przed przychodnią. Nie miałam sił zrobić ani kroku więcej. Nie potrafiłam uwierzyć w to, co usłyszałam pół godziny wcześniej. Tyle lat leczenia, pobyty w szpitalach, wiele bolesnych i kosztownych zabiegów, trzy próby in vitro. I nic. Potem słowa, które zapamiętam do końca życia, które zabolały jak wyrok.
– Naprawdę bardzo mi przykro, pani Alu, ale nic więcej nie możemy zrobić. Niestety, nie zajdzie pani w ciążę. Może powinni państwo pomyśleć o adopcji.
Przepłakałam kilka następnych dni i nocy, a potem wpadłam w głęboką depresję. Nie chciałam jeść, nie chciałam się myć, nie chciałam z nikim rozmawiać ani nikogo widzieć. Mój mąż wytrzymał dwa tygodnie, aż w końcu zapisał mnie na wizytę do psychiatry.
– Do żadnego psychiatry nie pójdę! – burknęłam, kiedy powiedział, że zawiezie mnie do przychodni.
Prosił, tłumaczył, krzyczał, a ja milczałam, gapiąc się w okno. W końcu zamknęłam się w łazience. Tam zrzuciłam szlafrok, z którego nie wyłaziłam od tygodnia, wzięłam prysznic i ubrałam się w dżinsy i bluzkę. Boso wróciłam do pokoju.
Zobacz także
Witek zerwał się sprzed telewizora. Chyba myślał, że mnie przekonał, i szykuję się do lekarza. Ale ja zupełnie co innego miałam w głowie. Nie wiem, skąd mi się to raptem wzięło. Może się przestraszyłam tego psychiatry, a może dotarło do mnie, że to, co robię, nic nie zmieni. Najwyżej wpędzi mnie w chorobę.
– Witek, zaadoptujmy dziecko – powiedziałam po prostu, siadając w fotelu.
Dopiero teraz mąż poatrzył na mnie, jakbym straciła rozum. Przecież on mówił o tym już od dawna. To ja zapierałam się rękami i nogami, powtarzając, że za nic w świecie nie chcę obcego dziecka. Pragnęłam mieć własne, obojętnie jakim kosztem, ale moje. Chciałam nosić je pod sercem, chciałam je urodzić, chciałam, żeby miało oczy Witka i mój nos czy włosy, żeby było nasze i do nas podobne. A teraz chyba ostatecznie zrozumiałam, że to jest niemożliwe.
– Aluś… – Witek przytulił mnie. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę, i jak bardzo cię kocham – wyszeptał mi do ucha.
Powoli doszłam do siebie i rozpoczęliśmy procedury adopcyjne
Oboje byliśmy zdecydowani. Trwało to dość długo. Wypełnialiśmy testy, chodziliśmy na różne rozmowy. A to z psychologiem, a to z pedagogiem, a to z kimś tam jeszcze. W końcu zaproponowano nam Martynkę.
Miała rok i dwa miesiące, kiedy zobaczyliśmy ją po raz pierwszy. Była taka malutka i krucha! Nic nie mówiła, dopiero zaczynała chodzić.
– W domu dziecka dzieci rozwijają się wolniej niż w rodzinie, ale ogólnie wszystko z nią w porządku, jest zdrowa – poinformowała nas opiekunka
Martynkę matka zostawiła już w szpitalu. Zrzekła się praw rodzicielskich od razu. Miała w domu inne dzieci, podobno kilkoro, i bezrobotnego męża pijaka. Nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie jej wychowywać.
– Ale ona nawet nie chciała tej małej– dodała smutno pani pedagog.
Odwiedzaliśmy Martynkę z Witkiem najczęściej, jak się dało. Szybko zaczęła nas poznawać i wyciągać do nas swoje małe rączki. Było widać, jak się cieszy, kiedy do niej przychodzimy. Pokochaliśmy to dziecko i ono pokochało nas.
Nie zabieraliśmy dziewcznki na weekendy, bo baliśmy się, że będzie bardzo płakała przy powrocie do domu dziecka. Była zbyt mała, aby cokolwiek zrozumieć. Ale wszystkie te procedury związane z jej adopcją dobiegały już końca i wyglądało na to, że za dwa, góra trzy tygodnie będziemy mogli zabrać ją do domu.
I nagle, kiedy Martynka była właściwie już nasza, pan doktor powiedział:
– Jest pani w ciąży, pani Alicjo.
Siedziałam przed nim jak posąg i nie potrafiłam wydobyć z siebie słowa.
– Pani Alicjo? Nie cieszy się pani? – lekarz przyglądał mi się uważnie i podejrzliwie. – Jest pani w ciąży!
Cieszyłam się, cieszyłam ogromnie, ale zarazem była skołowana
– Przecież, przecież… – zaczęłam się jąkać. – Przecież mówił pan doktor, że to niemożliwe, że ja nigdy nie zajdę…
– Proszę się nad tym nie zastanawiać – przerwał mi. – Cuda się zdarzają. Samemu trudno mi uwierzyć, bo w pani wypadku naprawdę wydawało się to nierealne. Jednak jest pani w ciąży, i wygląda na to, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Musi pani tylko na siebie uważać. Zrobimy wszystkie niezbędne badania i cóż, będziemy czuwać nad pani dzieckiem.
Słuchałam doktora, lecz w głowie cały czas kotłowała mi się jedna myśl: „A Martynka, jest przecież Martynka, co z nią teraz będzie?”.
Chyba miałam nieobecny wyraz twarzy, bo doktor przyglądał mi się uważnie.
– Dobrze się pani czuje, pani Alu?
– Tak, tak, dobrze – wyszeptałam, choć czułam się jak na karuzeli.
Wieczorem Witek przyglądał mi się równie podejrzliwie jak lekarz. A ja, zamiast rzucić mu się na szyję i wykrzyczeć z radością tę najbardziej wyczekiwaną przez nas nowinę, nie potrafiłam wydobyć z siebie słowa.
W głowie miałam pełno pytań: „Co mamy zrobić z Martynką? Co powie Witek? A co będzie, jeśli stwierdzi, że powinniśmy zrezygnować z adopcji? Przecież teraz będziemy mieli własne dziecko, więc właściwie po co nam adoptowane?
Z drugiej strony nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że miałabym już nigdy nie zobaczyć Martynki. Ona przecież też do nas się przywiązała. I teraz mielibyśmy ją zostawić, zapomnieć?
Pojechałam do domu dziecka bez Witka. Chciałam sama pobawić się z małą, pobyć z nią, sama nie wiem, może się pożegnać. Układałyśmy klocki na podłodze, kiedy Martynka wyciągnęła do mnie rączki i powiedziała:
– Mama, mama!
Łzy popłynęły mi po policzkach. Przytuliłam małą do siebie i wtuliłam twarz w jej miękkie loczki. Wychodząc, spotkałam na korytarzu panią pedagog. Nie planowałam do niej zachodzić ani tym bardziej nic jej mówić. Przecież nawet Witek jeszcze nie wiedział. Kiedy jednak usiadłam naprzeciw niej, kiedy poczułam na sobie uważne, taksujące spojrzenie, samo mi się wyrwało:
– Jestem w ciąży, pani Małgorzato.
Głęboko wciągnęła powietrze i nie odrywając ode mnie wzroku, spytała:
– I co w związku z tym?
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Sama nie wiem.
– Nie może pani nie wiedzieć. Musi pani szybko podjąć decyzję, natychmiast. Nie wolno pani przywiązywać dziecka do siebie, by potem je odepchnąć.
– Ja nie chcę odpychać małęj. Kocham ją. Powiedziała do mnie „mamo”…
– Tym bardziej musi pani natychmiast podjąć decyzję, pani Alu. A co na to mąż?
– Jeszcze o niczym nie wie.
– Dlaczego?
– Boję się jego reakcji.
– Pani Alu, musicie państwo natychmiast podjąć decyzję. Dla mnie najważniejsze jest dobro dziecka. Jeżeli chcecie państwo zrezygnować z adopcji Martynki, musi to być od razu.
– Ale ja nie chcę rezygnować z adopcji.
– Więc proszę porozmawiać z mężem – podkreśliła kobieta. – I dopóki nie wyjaśnicie państwo wszystkich wątpliwości, lepiej żebyście nie odwiedzali małej.
– Ale…
– Proszę mi wierzyć, tak będzie lepiej.
Wróciłam do domu roztrzęsiona i ze łzami w oczach. Chyba jednak dobrze się stało, że pedagog mi to powiedziała, bo na wieczór byłam już gotowa do rozmowy z Witkiem. Jakoś mnie to zmotywowało.
Wyłączyłam Witkowi film, który usiłował oglądać, i usiadłam obok niego.
– Stało się coś ?
– Jestem w ciąży – powiedziałam bez żadnych wstępów.
Mąż patrzył na mnie w milczeniu, chyba mi nie wierzył.
– Jestem w ciąży – powtórzyłam. – Będziemy mieli dziecko.
– Ale jak to? Przecież…
– Nie wiem, jak to – przerwałam mu. – Może cud? Albo pomyłka lekarzy? Nie wiem. W każdym razie będziemy mieli dziecko. Już rozumiesz?
Witek zamrugał oczami, odruchowo spojrzał na mój brzuch, ale wciąż milczał.
– Powiedz coś, Witek – poprosiłam.
– Nie mogę uwierzyć, że to się stało. Będziemy mieć dziecko. Ala, naprawdę będziemy mieć dziecko! – wykrzyknął i raptem urwał; coś zmieniło się w jego spojrzeniu, jakby mu się coś przypomniało; uśmiechnął się: – Ala, przecież my będziemy mieć dwoje dzieci!
Po tych słowach po twarzy natychmiast popłynęły mi łzy. Chyba już zaczynałam mieć wahania hormonalne. Wtuliłam się w męża i rozpłakałam żałośnie.
– Witek, dziękuję, Witek… – chlipałam, mocząc mu koszulę.
Oderwał mnie od siebie i usiłując zajrzeć mi w oczy, zapytał:
– Czego beczysz, głupia?
– Bo tak się bałam, tak się bałam…
– Czego?
– Że teraz, jak już będziemy mieli własne dziecko, to… to Martynki… – jąkałam się. – Że nie będziesz już jej chciał – wydukałam wreszcie.
– Głuptasie – Witek głaskał mnie po twarzy i sam miał w oczach łzy. – Martynka jest już nasza, ja też ją kocham. Kocham was wszystkie trzy albo wszystkich troje. Jak mogło w ogóle przyjść ci do głowy, że mógłbym jej nie chcieć. Ala, myślałem, że lepiej mnie znasz – dodał z lekkim wyrzutem.
– Witek, ona powiedziała dzisiaj do mnie „mamo” – wyszeptałam.
– Bo jesteś jej mamą, a ja jestem tatą, jesteśmy rodziną, kochanie!
Następnego dnia pojechaliśmy oboje do domu dziecka, w którym przebywała Martynka. Musieliśmy spotkać się z panią pedagog i wyjaśnić wszystkie wątpliwości, o których jej naopowiadałam. Uśmiechała się do nas życzliwie, nie kryjąc radości.
– Byłam przekonana, że taka właśnie będzie państwa decyzja. Widać było, że państwo pokochaliście dziecko, a ono was. Gdybyście je teraz odtrącili… – zawahała się, ale po chwili dokończyła: – To byłaby dla małej tragedia. Ona już traktuje was jak rodziców.
– My to wiemy – odezwał się mój mąż.
Ja milczałam. Było mi wstyd
Nie wiedziałam, dlaczego w ogóle pomyślałam, że moglibyśmy zrezygnować z adopcji i zostawić małą.
– To tylko rozchwianie emocjonalne mojej żony związane z niespodziewaną ciążą. Bardzo niespodziewaną, bo lekarze zarzekali się, że jest niemożliwa. Ale to nie ma znaczenia, po prostu będziemy mieli od razu dwoje dzieci – zakończył Witek z uśmiechem.
Dwa tygodnie później odbyła się rozprawa adopcyjna i wreszcie mogliśmy zabrać małą do domu. Mieliśmy wszystko przygotowane, pokój, łóżeczko, zabawki. Martynka dość łatwo przeszła ten pierwszy okres adaptacyjny. Chyba dlatego, że była z nami zżyta, pragnęła z nami być.
Niestety, szybko okazało się, że moja ciąża jest zagrożona. Musiałam leżeć. Dobrze, że w domu, a nie w szpitalu, bo chyba nie dałabym rady. Martynką zajmowały się na przemian moja mama i teściowa, a po powrocie z pracy Wiktor. Nie ukrywam, że było nam ciężko. Nie wiem, jak dalibyśmy sobie radę bez pomocy obu mam. Bardzo im jestem wdzięczna.
Dwa miesiące temu na świat przyszła nasza druga córka, Małgosia. Jest bardzo podobna do Witka, ma jego spojrzenie i uśmiech. Bardzo się staramy, aby Martynka nie czuła się zazdrosna ani odsunięta, choć wiadomo, że na razie to wokół maleńkiej obraca się świat. Mamy nadal nam pomagają. No i momentami mam wrażenie, że oczkiem w głowie mojej teściowej jest właśnie Martynka. Kiedy babcia pojawia się u nas, Martynka natychmiast wdrapuje się jej na kolana i głaszcząc po włosach powtarza:
– Moja babusia, moja, tylko moja.
A teściowa przytula wnuczkę i szepce jej coś do ucha. Nie wiem co, ale myślę, że zapewnia ją o swojej miłości.
Alicja, 38 lat
Czytaj także:
- „Moja żona zmarła przy porodzie. Nie mogłem nawet spojrzeć na nasze dziecko, podpisałem papiery adopcyjne i uciekłem”
- „Tuż po porodzie chciałam oddać dziecko do adopcji. Miałam 19 lat i żadnego wsparcia. Rodzice się mnie wstydzili”
- „Moja córka straciła pamięć. Nie wiedziała, że jestem jej mamą, kazała mi się wynosić”