Reklama

Telefon zadzwonił późno w nocy. Jola śpi czujnie jak żuraw, usłyszała cichy sygnał, ja spałem jak zabity. Chwilę później zostałem doprowadzony do względnej przytomności za pomocą poklepywania i potrząsania. Jola jak chce, potrafi być nieustępliwa.

Reklama

– Obudź się! Zostaniesz sam z dziećmi, muszę jechać do rodziców. Dzwoniła mama, tata jest w szpitalu, miał ciężki zawał.

Wstałem i bez słowa poszedłem robić kawę. Noc była i tak na straty. Jola miała przed sobą prawie trzysta kilometrów trasy, bardzo się śpieszyła, chciała zdążyć zobaczyć ojca.

Żeby tylko nie pędziła za szybko…

– Na pewno przeżyje, jeszcze nieraz sobie porozmawiacie – powtarzałem z uporem, żeby wbić jej do głowy bardziej optymistyczny scenariusz. Nie chciałem, żeby siadała za kółko taka zdenerwowana, bałem się, że będzie się śpieszyć. Powinienem ją odwieźć, ale ktoś musiał zostać z dziećmi.

– Jedź ostrożnie, masz do kogo wracać – poprosiłem, kiedy siedziała już w samochodzie.

– Wiem – uśmiechnęła się blado. – Powiedz dzieciom, że nie mogłam się z nimi pożegnać. Nie spuszczaj ich z oka, szczególnie Antosi.

– Przecież wiem – mruknąłem.

– I niech się nie kłócą, zajmij je czymś. Niech rysują albo grają w planszówki. Albo oddaj Rozalce smartfon, będziesz miał spokój.

– Pff, mowy nie ma – prychnąłem.

– Umówiliśmy się, że w wakacje są inne rozrywki niż wgapianie się w ekran. Dzieci na to przystały i jak dotąd nam wychodziło. Nie zmarnuję tego, nie ma obaw.

– Wiem, że potrafisz się nimi zająć, ale zostajesz sam, a ich jest troje – Jola zaczęła się martwić, jak zawsze kiedy traciła z oczu nasze dzieci.

– Dam radę – powiedziałem twardo.

– Nie jestem niedzielnym tatusiem, byłem na tacierzyńskim, jak urodziłaś Antosię, wiem, o co chodzi.

– Ale nie masz nikogo do pomocy i jesteś na odludziu – Jola zaczęła się wahać, czy jechać.

– Działka to nie odludzie, za górką mieszkają Tokarczykowie. Jedź i nie martw się o nas, będziemy ci słać sprawozdania. Kiedy wrócisz?

– Nie wiem, zostanę, jak długo będzie trzeba.

Zamknąłem drzwi, samochód wykręcił na podjeździe i Jola wyjechała za bramę. Patrzyłem za nią, dopóki widać było czerwone światła pozycyjne wozu. Kiedy zniknęły, otoczyła mnie ciemność. Nie zapaliłem lampy na ganku, żeby nie obudzić dzieci, musiałem wracać po omacku. Noc na wsi jest prawdziwie ciemna, nie rozmywają jej światła latarni, neonów, poświaty z okien nocnych marków. Trzeba świecić oczami, jeśli zapomniało się latarki.

– Pfuuu! – rozległo ostrzegawczo spod moich nóg.

Fuknięcie przerodziło się w nieprzyjazne warczenie, po którym poznałem Lucka, czarnego jak Lucyfer kota Tokarczyków. Według nich kocisko powinno spędzać noce na łowieniu myszy, Lucek miał jednak na ten temat inne zdanie.

Jak wybudowaliśmy siedlisko za górką, często zaglądał do nas, szczególnie upodobał sobie pokój dziewczynek. Raz znalazłem go w łóżku Antosi. Bezczelnie spał owinięty dookoła głowy dziecka!

Chciałem go spędzić, ale zaczął tak warczeć, że poważnie zaniepokoiłem się o córkę i poszedłem po kij. Jak wróciłem, Lucek miał już obrończynię. Antosia nie spała i mocno ściskała kota, patrząc na mnie jak na zbrodniarza.

– Mój kotecek, nie bij – oświadczyła wcale nie drżącym głosem.

Z każdym rokiem coraz bardziej przypominała mi żonę, była odważna i lubiła stawiać na swoim. Nie miałem zamiaru katować Lucka, chciałem tylko bronić dziecka, ale skoro zostałem posądzony o sadyzm, odrzuciłem kij i pozwoliłem kotu warunkowo zostać, oczywiście tylko na jedną noc.

Od tej pory Lucuś bywał u nas jak u siebie, sypiał w puchu, a Jola kupowała mu organiczne kocie żarcie. Ma się rozumieć, Tokarczykowie nic o tym nie wiedzieli.

Nie zamierzałem ich okłamywać

Wypita kawa działała dobrze, udało mi się zdrzemnąć dopiero nad ranem. Dwie godziny później zostałem obudzony.

– Gdzie mama? – Franio z rozmachem wskoczył na materac, powodując małe tsunami sprężyn.

Był duży i sprawny jak na swoje sześć lat. Interesował się kosmosem i dalszymi losami Kapitana Ameryki, do którego starał się upodobnić za pomocą zarzuconego na ramiona wielkiego plażowego ręcznika z Kubusiem Puchatkiem.

– Właśnie, gdzie? – zawtórowała mu Rozalka, starsza siostra wchodząca w trudny wiek ośmiu lat.

Do szkoły wyposażyliśmy ją w ściśle kontrolowany smartfon, żeby mogła pozostać z nami w kontakcie, ale teraz telefon został jej odebrany, o co miała żal.

– Pojechała do babci, dziadek zachorował – powiedziałem.

Nie kręciłem, umówiliśmy się z Jolą, że nigdy nie będziemy oszukiwać dzieci dla ich dobra. Miało być modelowo i tak było, bo do tej pory złe wiadomości omijały nasz dom. Teraz padło na mnie, żebym stawił czoła zasadom, którym hołdowaliśmy. Oczywiście sam.

– Ma ospę wietrzną? – spytał domyślnie Franio, który rok temu złapał wirusa w przedszkolu.

– Jest poważnie chory, ale wyjdzie z tego – powiedziałem zdecydowanie.

– Gdzie Antosia?

Nie wzbudziłem zainteresowania rodzeństwa. Franio oświadczył, że jest głodny, Rozalka zastrzegła, że nie będzie jadła płatków.

Nie słuchałem ich wyrzekań, pobiegłem do pokoju najmłodszej córki. To z jej powodu poszedłem na urlop wychowawczy. Antosia postanowiła zjawić się na świecie, drwiąc z ustaleń rodziców, którzy dokładnie zaplanowali przyszłość. Chcieliśmy mieć z Jolą dwoje dzieci, w dwuletnim odstępie czasu. Udało się idealnie, najpierw na świat przyszła Rozalka, potem Franio.

Na tym zamierzaliśmy poprzestać, kiedy okazało się, że Jola jest w ciąży.

– Słowo, nie wiem, jak to się mogło stać.

Te pamiętne słowa wyrzekłem w osłupieniu, kiedy powiedziała mi, że po raz trzeci zostaniemy rodzicami. Stały się rodzinnym wiralem, wracają do mnie, bo Jola nie zapomniała. Na szczęście ma poczucie humoru.

Ojciec nazywał mnie pantoflarzem

Niezbyt cieszyliśmy się na trzecie dziecko. Jola chciała wrócić do pracy, dostała doskonałą propozycję, z której żal było zrezygnować. Ja w zasadzie mogłem zawiesić na jakiś czas czynności zawodowe, co pod przymusem zrobiłem.

Jola cztery miesiące po porodzie poszła do pracy, ja zostałem w domu z dziećmi, w tym jednym noworodkiem.

Natychmiast dostaliśmy się pod pręgierz opinii publicznej – Jola jako wyrodna matka, ja jako niemęski pantoflarz. Szczególnie irytował się mój ojciec, pochodzę z Podkarpacia, gdzie chłop musi być chłopem, a nie niańką.

Przetrwaliśmy ten czas. Nigdy wcześniej nie byliśmy tak dobrą parą, może dlatego, że wiele dowiedziałem się o życiu, zostając sam z dziećmi. Bywałem zmęczony, zniechęcony, ale maluchy oddawały poświęcony im czas w dwójnasób.

Stałem się osią ich świata, kimś niezastąpionym, jak mama. Tylko ze mną szły na szczepienie, mnie wołały, gdy w nocy przestraszyły się potwora siedzącego w szafie. Jola bywała nawet zazdrosna o uczucia dzieci, ale z czasem jej przeszło.

Wyprawa do lasu to świetny pomysł!

Antosia była najmłodsza, ale najbardziej przedsiębiorcza, trzeba było jej dobrze pilnować, bo miewała „genialne” pomysły. Przestraszyłem się, kiedy nie zastałem jej w łóżku. Nie było jej przed domem, a brama po wyjeździe Joli pozostała otwarta… Że też o niej zapomniałem! Przecież mogło wydarzyć się wszystko…

Pobiegłem do Tokarczuków, może oni widzieli moją córkę.

Antosia siedziała na trawie na środku ich podwórka, głaszcząc Lucka. Wziąłem ją na ręce i wróciłem biegiem do pozostałej dwójki. Zaczęło się, przy trojgu dzieciach trzeba się szybko ruszać i mieć oczy dookoła głowy. Jeśli chciałem utrzymać stadko w ryzach, musiałem wymyślić absorbującą dzieci rozrywkę, żeby mi się nie rozłaziły.

Podczas śniadania zaproponowałem rowerowy survival.

– Wyprawimy się leśnymi ścieżkami, gdzie oczy poniosą, zabierzemy kanapki i zrobimy sobie piknik na pięknej polanie.

– Hurra! – ucieszył się Franio.

– Łee – wyraziła wątpliwość Rozalka, która była na etapie przekształcania się w młodą damę.

Antosia wodziła oczami od jednego do drugiego i w końcu wypaliła:

– Bierzemy koteczka?

Odmówiłem a ona oświadczyła, że nie jedzie.

– To nie propozycja, tylko rozkaz – oświeciłem ją. – Szykujcie się. Zobaczycie, nie pożałujecie. Będziemy się doskonale bawić.

Było, jak powiedziałem. Prawie. Cały dzień spędziliśmy w lesie, forsownie przepychając rowery przez piaszczyste ścieżki. Rozalka obtarła nogę, Franio nadział się na patyk, a Antosia tak się zmęczyła, że zaczęła płakać.

Ta polana napatoczyła się w samą porę. Wyglądała jak z bajki, zdobna w jałowce i dywany jagodzisk.

Dzieci zbierały jagody, rozsmarowując je sobie na buziach jak tatuaże, ja rozpakowałem kanapki. Wróciliśmy wieczorem i padliśmy na łóżka zmęczeni, ale zadowoleni.

Rano zastałem całą gromadkę w kuchni, towarzyszył im kot Tokarczyków. Wszyscy czekali na śniadanie.

– Patrzcie, mam pieprzyk na brzuchu – wołała Antosia, podnosząc bluzkę od piżamy.

– Goła pupa, goła pupa – zaśpiewał na ten widok Franio.

Przynosił z przedszkola naprawdę zadziwiające teksty.

– To brzuch, głąbie – uświadomiła go brutalnie Rozalka. – A ja mam dwa pieprzyki, na ręce. Wygrałam!

– A ja na nodze – Franio wywalił kopyto na stół.

– Nie liczy się, to brud – siostra podrapała jego łydkę paznokciem.

– Co tu się dzieje? – spytałem zaciekawiony.

– Mamy nowe pieprzyki, ja wygrałam – pochwaliła się Rozalka.

Nie słuchałem, co mówi, potrzebowałem kawy. Czy coś by to zmieniło, gdybym od razu odkrył, czym były „pieprzyki” dzieci? Bardzo prawdopodobne, ale tego się już niestety nie dowiem.

Zabawa w odkrywanie pieprzyków trwała całe przedpołudnie. Byłem przekonany, że większość tych znamion zniknie pod prysznicem, więc nie zawracałem sobie głowy, dopiero Lucek dał mi wiele do myślenia.

Sprytne kocisko pojawiło się jak zwykle wieczorem, ale nie przemknęło do pokoju Antosi, tylko usiadło przede mną. Nie byliśmy w najlepszych stosunkach, Lucek wolał dziewczynki i Jolę, więc się zdziwiłem, że zaczął mruczeć.

Odruchowo schyliłem się, żeby pogłaskać jedwabiste, odżywione organiczną karmą futerko.

Właśnie drapałem kota pod brodą, gdy coś wyczułem. Kleszcz! Kot siedział spokojnie, jakby czekał na pomoc. Poszedłem do łazienki po pęsetę Joli. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal…

Wydłubałem kleszcza, Lucek podziękował, ocierając się o moje nogi, i w tym momencie dotarło do mnie to, czego słuchałem cały dzień. Dzieci miały nowe pieprzyki, czarne, podobne do wpitych w ciało kleszczy!

Nie budziłem ich, udało mi się poczekać do rana. Kiedy zeszły na śniadanie, obejrzałem znamiona i włosy stanęły mi dęba.

Dokładnie obejrzeliśmy całą trójkę

Przez noc czarne punkciki znacznie się powiększyły, nie mogło być żadnych wątpliwości. Kleszcze, i to jak dużo! Pewnie siedziały w jałowcach. A my, kręcąc się tam tyle czasu, staliśmy się dla nich łatwym celem.

Trzeba było fachowo je usunąć, ale najbliższa przychodnia była kilkanaście kilometrów dalej, a ja nie miałem samochodu. Mogłem wyciągać kleszcza kotu, ale przecież nie dzieciom!

Wszyscy czworo poszliśmy do Tokarczyków prosić o ratunek.

– Nie ma auta, jak raz stary pojechał do szwagra – załamała ręce sąsiadka. – Ale to nic, poradzimy sobie sami. Niejednego kleszcza wyciągnęłam w życiu.

We dwoje z Tokarczykową oglądaliśmy skórę dzieci centymetr po centymetrze. Na Franiu znalazłem trzy kleszcze, na Antosi dwa. Najbardziej ucierpiała Rozalka, do niej przyczepiło się aż siedem krwiopijców. Bardzo była z tego dumna, dopóki nie dowiedziała się o boreliozie.

– Nie wszystkie kleszcze przenoszą tę chorobę – pocieszałem córkę i siebie.

– Znaczenie ma też szybkie usunięcie drania. Żeby zakazić krew, pajęczak potrzebuje 24–48 godzin. Jak się wyciągnie go szybko i prawidłowo, to boreliozy nie będzie.

– Szwagier wyciągnął, a boreliozy i tak dostał – zagłuszyła mnie Tokarczykowa. – Ważne, żeby obserwować miejsca po kleszczu. Jak czerwienieją, trzeba jechać do lekarza. Na tę chorobę są antybiotyki, byle w porę uchwycić.

Pozostałe dni do powrotu Joli poświęciłem oglądaniu moich dzieci.

Z początku współpracowały, ale potem im się znudziło i musiałem się nieźle nabiegać, żeby zagonić wszystkie do sprawdzenia. Na szczęście po kleszczach nie było już śladu, nie znalazłem odczynu świadczącego o rozwoju boreliozy.

To mnie też ugryzł jakiś kleszcz?

Jola przyjechała w lepszym nastroju, jej tata przeżył zawał, wrócił do domu i nabierał sił. Wakacje się skończyły, trzeba było zamknąć dom na działce, zrezygnować z szortów i wymiętych koszulek, wrócić do miasta i obowiązków. Nie czułem się dobrze, powiedziałem nawet Joli, że chyba łapie mnie przeziębienie.

Kupiła mi leki przeciwgorączkowe, zażyłem je raz i drugi, ale nie odczułem poprawy.

– Samo przejdzie – mówiłem sobie, starając się nie zwracać uwagi na objawy.

Miałem rację, organizm zwalczył wirusa i poczułem się lepiej. Wyzdrowienie trwało dokładnie dwa tygodnie, tyle że to nie było żadne przeziębienie, lecz utajony okres choroby, która podstępnie rozwijała się w moim organizmie. Gdybym wiedział, poszedłbym do lekarza! Niestety, nie było mi dane.

Potem zaczęła się jazda. Dostałem wysokiej gorączki, bolała mnie głowa, nie pomagały leki.

– To chyba grypa – mówiła z troską Jola.

Kiedy powiedziałem, że drętwieje mi kark, przestraszyła się bardziej niż ja. Zadzwoniła na pogotowie, kazali zgłosić się do szpitala na izbę przyjęć. Dowiozła mnie tam, zostawiając dzieci pod opieką przyjaciółki.

Lekarz wysłuchał listy objawów, do których dołączyły się zawroty głowy i nudności, po czym spytał:

– Kiedy nastąpiło zakażenie?

– Zakażenie czym? – zamrugałem powiekami, starając się zrozumieć, co do mnie mówi.

– Boreliozą – odparł. – Ma pan wszystkie objawy. Oczywiście zrobimy badania, by potwierdzić diagnozę, ale jestem prawie pewny. Kiedy został pan ugryziony przez kleszcza?

Już chciałem powiedzieć, że nigdy, ale wstrzymałem się. Na dzieciach znalazłem cały zestaw kleszczy, na sobie nie szukałem, a przecież ja też byłem na polance. Zadbałem o potomstwo, do głowy mi nie przyszło, że sam mogę nosić na sobie kleszcza. To, że nie wpadł mi w oczy podczas prysznica, o niczym nie świadczy. Kleszcze potrafią ukryć się na owłosionej skórze głowy lub w zakamarkach ciała.

Miejsce ugryzienia nie swędzi, bo je znieczulają śliną, żeby żywiciel nie zorientował się, że jest okradany z krwi. Jak taki drań się naje, odpada i idzie trawić w spokoju. A potem szuka następnego żywiciela.

Przyznałem, że mogłem zostać ugryziony przez kleszcza i tego nie zauważyć.

– Złapałem kleszcze na całej rodzinie i kocie sąsiadów, na sobie dokładnie nie sprawdzałem – przyznałem, trzymając się za głowę. Bolała mocno, jakby miała pęknąć.

Myślałem, że dostanę antybiotyki, nie spodziewałem się skierowania na szpitalny oddział. Nie wróciłem do domu, okazało się, że mam odkleszczowe zapalenie opon mózgowych.

Poważna choroba, jak piszą w internecie, wiele przypadków kończy się śmiercią. Czy się bałem? I to jak bardzo! Nie bardzo umiałem sobie wyobrazić, że zostawiam Jolę z trójką naszych dzieci i jednym dochodem na całą rodzinę. Kto się nimi zajmie, kiedy mnie już nie będzie?

Ustaliliśmy kiedyś z żoną, że nie będziemy oszukiwać siebie ani dzieci, więc podzieliłem się z Jolą przemyśleniami. Musiałem, trzeba było załatwić wiele spraw, przygotować ją na nadchodzące trudne lata.

– Pamiętaj, zaskórniaki na czarną godzinę trzymam na osobnym koncie, wejdziesz do niego w internecie, hasło dostępu zapisałem w notesie. Klej wszystkoklejący schowałem przed dziećmi, jest w małym pudełku na ostatniej półce w szafie. Rozalka potrzebuje nowych farb do szkoły, miałem kupić, ale nie zdążyłem…

Majaczyłem, miałem wysoką gorączkę, zżerało mnie poczucie winy, że opuszczam rodzinę w chwili, gdy najbardziej mnie potrzebuje.

Pieniądze, klej, farby, wszystko mi się mieszało, wydawało równie ważne. Jola płakała nade mną, więc zacząłem użalać się nad sobą. Niełatwo jest odchodzić w moim wieku…

Rollercoaster emocji przerwała pani doktor, która nakryła nas na takich rozmowach.

– Pan wybiera się na tamten świat? – zainteresowała się zgryźliwie. – Nie na moim dyżurze, drogi panie. Jestem przeciwna takim pomysłom. Jak pan umrze, zepsuje mi statystykę wyleczeń, dlatego postanowiłam pana zatrzymać na naszym niedoskonałym świecie. Więc proszę nie męczyć żony i przestać rozczulać się nad sobą, tylko mi pomóc. Nastawienie pacjenta jest ważne. Walczymy, panie kochany, nie poddajemy się! Dobrze pan rokuje, tyle mogę powiedzieć.

Zrobię wszystko, by wrócić do formy

Uczepiłem się słów pani doktor jak tonący brzytwy, a Jola od razu jej uwierzyła. Wiele tygodni leżałem jeszcze w szpitalu, nie wszystko pamiętam, otaczała mnie mgła. Powoli wychodziłem z najgorszego, coraz lepiej kontaktowałem, bóle ustąpiły. Zapalenie opon mózgowych to nie przelewki, pozostawiło neurologiczne ślady, wymagam rehabilitacji, ale pokonałem chorobę i jestem pewien, że z czasem wrócę do formy. W każdym razie bardzo się o to staram.

Nie musiałem przez to przechodzić. Gdybym wówczas nie zapomniał o sobie i obejrzał się dokładnie, byłoby inaczej. Teraz moja rodzina jest już zaszczepiona na tę paskudną chorobę. Jeśli chcemy bywać na działce, nie możemy ryzykować. Jesteśmy mądrzy po szkodzie, ale lepiej późno niż wcale.

Tadeusz

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama