Reklama

Pięćdziesiąt lat temu moja siostra Beata zginęła pod kołami samochodu. W letnie, upalne popołudnie przebiegałyśmy na drugą stronę ulicy, do parku. Biała warszawa zmiotła ją z drogi. Tylko tyle pamiętam, bo szok odebrał mi przytomność, a kilka następnych dni spędziłam w szpitalu. Kiedy z niego wyszłam, Beaty już nie było. Nigdy nie pogodziłam się z jej śmiercią.

Reklama

Tęsknota za siostrą na zawsze naznaczyła moje życie. Wspomnienia z lat spędzonych razem wryły się w moją pamięć na tyle mocno, że nie zatarł ich czas. Zapamiętałam mnóstwo drobiazgów, w których skrywał się pogodny charakter Beci. Namiętnie czesała mi też włosy. Koki, dobierane, korony… Godzinami przesiadywała za mną w kucki i próbowała nowych fryzur. Zapewniała, że jak dorośnie, zostanie fryzjerką.

Byłaby świetna w tym zawodzie. Klientki doceniałyby nie tylko jej umiejętności, ale też wybitne poczucie humoru. Była zawsze pogodna i otwarta na ludzi. Zawsze też chętna, żeby wywinąć mi jakiś numer. Wyjąć wkłady z wszystkich długopisów, napchać do plecaka papierowych kulek ze starych gazet, z zaskoczenia zdjąć spodnie od piżamy albo przykleić na plecach kartkę z napisem „kopnij mnie”. Taką ją zapamiętałam. Skorą do żartów, roześmianą blondynkę z dużymi oczami i dziwnym znamieniem na szyi. Taką ciemną myszką w dziwnym kształcie.

– Żadne tam serce. To zwykła plama! – irytowałam się, gdy Becia przekonywała, że odbarwienie na jej skórze ma romantyczny kształt.

– Oczywiście, że serce! Tak gadasz, bo mi zazdrościsz – odpowiadała, choć zdawała sobie sprawę, że trzeba dużo dobrej woli, żeby odnaleźć w jej znamieniu charakterystyczne kontury.

Nigdy nie doszłyśmy w tej kwestii do porozumienia, ale przecież nie o to chodziło. Liczył się siostrzany spór. Pełen humoru i zaczepnej miłości.

Toż to cała Becia!

Opowieści o Beacie mogłabym snuć godzinami, co zresztą robiłam, gdy tylko nadarzyła się okazja. Przez te pięćdziesiąt lat zadbałam, żeby pamięć o mojej siostrze przetrwała. Jej powiernikiem stał się mój syn, a potem również wnuczki. Gdy tylko bliźniaczki odrosły od ziemi, tłumaczyłam im, że z nieba patrzy na nie ciocia Becia. Że na pewno się do nich uśmiecha i zastanawia, na jakie kobiety wyrosną. Tym bardziej że odnajdywałam w dziewczynkach pewne podobieństwa do mojej siostry.

Łudząco podobny podbródek, przypominający ją śmiech czy niemal ten sam, odrobinę kaczy chód.

Wzruszające ślady pokrewieństwa…

Ale dopiero trzecia wnuczka, urodzona przed pięcioma laty Zuzia, sprawiła mi wstrząsającą niespodziankę. Jakby przyszła na świat również po to, by tragiczną rozłąkę z Beatą mi wynagrodzić.

Po raz pierwszy zobaczyłam ją w szpitalu. Odwiedziliśmy synową na drugi dzień po porodzie i jedno spojrzenie na małą zupełnie wystarczyło.

– Jezus Maria… – szepnęłam na jej widok, a biedny syn natychmiast zbladł.

– Co się stało? Coś nie tak? – przypadł do łóżka, żeby przyjrzeć się córce.

– Nie, nie. Nic.

– No jak nic! Przecież widzę, że coś wypatrzyłaś. No, mów!

– Spokojnie. Wszystko jest w porządku. Chodzi mi tylko o to, że ona jest niesłychanie podobna do Beaty… Przepraszam, naprawdę nie chciałam cię wystraszyć, ale aż trudno w to uwierzyć.

– Poważnie?

– Ty tego nie widzisz, bo znasz ciotkę tylko ze starych zdjęć, ale to są dokładnie te same oczy. Identyczne. No i nos! Wykapana Beata! Matko Boska… – znów jęknęłam, bo ze wzruszenia zakręciło mi się w głowie.

– Mamo, daj spokój. Zaraz tu wszyscy przez ciebie zejdziemy na zawał.

– Wiem, wiem. Wybaczcie. Już się uspokajam – machnęłam ręką na znak, że zaraz dojdę do siebie.

Ogarnęłam się prędko, bo obolała synowa potrzebowała pomocy.

Ponosiłam Zuzię na rękach, pośpiewałam jej trochę, uśpiłam na pół godzinki, a gdy się już obudziła, pomogłam przystawić głodnego niemowlaka do piersi. Na samym końcu poczułyśmy, że czas małą przewinąć.

– Chyba w ogóle ją przebiorę – powiedziała synowa. – Te śpiochy damy już do prania. Podaj mi, proszę, drugie. Tam są, w moich rzeczach. O, tam…

Schyliłam się do torby i przez dłuższą chwilę szukałam śpioszków, bo schowały się między pieluchami. Gdy już je znalazłam, mała leżała na golaska. Ważyła prawie cztery kilogramy, więc było na co popatrzeć. Przyglądałam się jej z zadowoleniem, dopóki nie poraził mnie kolejny tego dnia szok.

– Chryste Panie! – zakryłam dłonią usta, żeby już więcej nie wzywać Boga nadaremno; zaalarmowany syn znów przypadł do łóżka.

– Co tym razem?!

– Nie, nie… Tylko…

– Co się stało, mamo, no mów!

– Popatrz tutaj. Tu, patrz – pokazałam na szyję Zuzi, miejsce, gdzie wykwitła maleńka plamka ciemniejszej skóry.

– To nic takiego. Nie martw się – uspokajała mnie synowa. – Pytaliśmy już lekarza i powiedział, że to zwykłe znamię. Najprawdopodobniej zostanie jej na całe życie.

– Wiem, wiem! – znów nie powstrzymałam emocji.

– To dlaczego tak histeryzujesz?

– No, jak dlaczego? Grzesiu, popatrz na to. No, patrz!

– No, patrzę. I co?

– Beata miała takie samo! Identyczne. To jest serce. Serce! Nie widzisz? No, popatrzcie oboje. Nie mam racji? – zamachałam do syna i synowej.

Oboje pochylili się nad małą z powątpiewającymi minami, a ja próbowałam opanować kolejne fale wzruszenia.

Nie miałam wątpliwości, że to ten sam znak.

– Serce? Naprawdę? Nie wiem… – powątpiewał syn.

– I u Beaty też nie było nigdy do końca wiadomo. Ale kształt jest ten sam! Identyczny! Przysięgam!

– Poważnie?

– No, tak. Boże święty, jaka jestem wzruszona. Nie mogę uwierzyć.

– Mamo, to tylko znamię…

– A oczy? A nos? Zobaczycie, to będzie wykapana Beata. Te same geny. Pewnie wda się w tę wariatkę nie tylko z wyglądu, ale i z charakteru.

– To dobrze? – pytała synowa.

– Oczywiście! – odpowiedziałam.

– Zobaczycie, jaki to będzie trzpiot.

Kochana rozrabiara

No i miałam rację. Podobieństwo Zuzi do mojej siostry ujawnia się na każdym etapie rozwoju. Gdy zaczęła wodzić wzrokiem, siadać, raczkować, gaworzyć, mówić, a przede wszystkim śmiać się. Od drugiego roku życia ujawniła ogromne poczucie humoru. Chichra się z byle czego, ciągle szuka okazji, by znaleźć się w centrum zainteresowania, i cały czas się wygłupia. Stroi miny, chowa gościom buty, zagląda rodzicom do toalety, chlapie w wannie wodą i wyskakuje z wrzaskiem zza rogu, gdy tylko człowiek straci na chwilę czujność. Żywe srebro, mała komediantka. No i moje oczko w głowie.

– Mamo, nie rozpieszczaj jej tak. Wejdzie nam niedługo na głowę.

– Wcale jej nie rozpieszczam.

– Bzdura! – złości się syn. – Na wszystko jej pozwalasz, nigdy za nic nie karcisz. Masz do niej słabość.

– Oj tam, oj tam…

– Żadne oj tam! W zeszłym tygodniu uszło jej na sucho nawet to, że nalała ci do kapci wody.

– Taki żarcik. Co w tym złego?

– Ona ma cztery lata! Strach pomyśleć, jakie wygłupy zaserwuje nam za następne pięć. Bardzo cię proszę, nie pozwalaj jej na wszystko.

– Nic się nie martw – uspokajam go, choć wiem, że ma sporo racji.

Cóż jednak poradzę, skoro nie jestem w stanie oprzeć się urokowi zwariowanej Zuzanny. Jest tak podobna do Beaty… Opowiadam jej o cioci całymi godzinami, a ona słucha tych historii z wielką uwagą. Mała chłonie każde słowo i uczy się żartów, którymi raczyła nas moja siostra. No a potem wdraża je w życie ku rozpaczy Grzegorza.

Nikt z nas nie ma już wątpliwości co do podobieństwa łączącego to cudowne dziecko z szaloną ciotką. Wszyscy zaakceptowali, że Zuzka jest genetyczną spadkobierczynią mojej Beci.

Czasem, gdy patrzę, jak mała dokazuje, zapominam, że to moja wnuczka. Przechodzi mnie wtedy dreszcz, bo widzę w niej siostrę i gdzieś tam na poziomie podświadomości czuję, że znów spędzamy razem czas.

Narodziny Zuzi mają dla mnie też inny, o wiele głębszy wymiar.

Zrozumiałam, że dzięki dziedziczeniu genów nigdy do końca nie umieramy. Że zawsze pozostaje na tym świecie kawałek z nas.

Czasem mniejszy, a czasem większy – tak jak w przypadku Beaty i Zuzi. Dwóch kropel wody oddalonych od siebie o całe pięćdziesiąt lat.

Krystyna

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama