Miałam tylko szesnaście lat, gdy zaszłam w ciążę. Oczywiście nie chciałam, ale się stało. Wyjazd na wakacje, obóz chłopaków po drugiej stronie jeziora, młodość, szaleństwo… I wpadłam. Nawet nie wiedziałam, gdzie szukać tego chłopaka. Miałam jego numer telefonu, ale gdy tylko do niego zadzwoniłam i powiedziałam mu o kłopocie, zablokował mój numer. Wiedziałam o nim tyle, że był z Trójmiasta. Szukanie kogoś w takim kompleksie… Zostałam więc z problemem sama.

Reklama

Moi rodzice byli zdruzgotani. Ich córeczka, panienka z dobrego, katolickiego domu… i ciąża? Przed maturą? Bez ślubu? Co teraz? Aborcja była wykluczona, nawet przez myśl im to nie przeszło. Podobnie jak wychowywanie dziecka poczętego wbrew ich wspaniałym zasadom moralnym.

Nie chcieli być wytykani palcami, nie chcieli stać się obiektem plotek. Opinia sąsiadów była dla nich ważniejsza niż córka i jej dziecko, które postrzegali wyłącznie w kategoriach wstydliwego kłopotu. Postanowili przenieść mnie do katolickiej szkoły, a dziecko zaraz po porodzie oddać do adopcji. Ja nie miałam nic do gadania. Zresztą bałam się i wierzyłam, gdy mówili, że tak będzie najlepiej.

Zamknęli mnie w internacie prowadzonym przez zakonnice, który okazał się okropnym miejscem. Przez kolejne miesiące nie wychodziłam na zewnątrz, nie miałam prawa kontaktować się z przyjaciółmi z poprzedniego życia. Mogłam się tylko uczyć, modlić, żałować za grzechy i czekać na poród.

Bałam się? To mało powiedziane. Byłam przerażona. W teorii wiedziałam, jak wygląda ciąża. W praktyce nie miałam pojęcia, co się dzieje z moim ciałem. Kiedy poczułam pierwsze ruchy dziecka… To było jak cud. Nagle ciąża przestała być abstrakcyjnym pojęciem, kojarzącym się ze wstydem, grzechem i złamanym życiem, a stała się czymś realnym, prawdziwym. Rósł we mnie mały człowiek.

Zobacz także

Nie mogłam zapomnieć

Przetrwać i zapomnieć. Do tej pory myślałam o całej sytuacji w takich kategoriach. Wytrzymam tu kilka miesięcy, problem zostanie rozwiązany, a ja wrócę do dawnego życia. Teraz nie umiałam już tak myśleć. I nie chciałam być rozdzielona z moim dzieckiem. Przecież nie ja pierwsza, nie ja ostatnia urodzę jako nastolatka. Rodzice pomogliby mi na początku, a potem mogłabym sama wychowywać dziecko. Dzwoniłam do domu i błagałam rodziców, żeby przemyśleli sprawę adopcji.

– Skończę liceum, obiecuję, a potem pójdę na zaoczne studia, będę pracować i zajmować się dzieckiem. Proszę!

Odkładali słuchawkę. Kończyli połączenie. Nie chcieli o tym słyszeć. A ja nie miałam prawa głosu.

– To my jesteś twoimi rodzicami i opiekunami prawnymi tego dziecka. I zdecydujemy, co będzie dla was najlepsze.

– Dla nas? Znaczy dla kogo?! Bo nie dla mnie!

Już w szpitalu, skręcając się z bólu, błagałam położne, by nie zabierały mi dziecka.

– Nie chcę go oddawać! Proszę… To moje dziecko! Nie chcę go oddawać! Błagam, nie zabierajcie mi dziecka!

Padła decyzja o cesarskim cięciu. Uśpili mnie, a kiedy ponownie otworzyłam oczy, obolała i z pustym brzuchem, dziecka nie było. Nikt – położne, pielęgniarki, salowe, lekarze na obchodzie – nie chciał mi powiedzieć, gdzie jest moje dziecko. Dostawałam leki, po których spałam albo leżałam, nie mogąc się ruszyć. Moja matka przychodziła do mnie dwa razy dziennie, przed pracą i po pracy, ale nie chciałam z nią rozmawiać, nie chciałam na nią patrzeć.

Miałam ledwie siedemnaście lat, byłam smarkulą – powtarzała. Popełniłam błąd, a ona ten błąd naprawiła. Powinnam być wdzięczna, zamiast histeryzować. Może powinnam, ale nie byłam. Dni, tygodnie mijały, a ja zamiast ulgi i wdzięczności czułam pustkę. W moim ciele, po dziecku, które w nim rosło. W mojej duszy, po miłości, która powinna mnie przepełniać. Matczynej miłości do dziecka, którego… nie było, bo mi je ukradziono.

Po wakacjach wróciłam do mojej dawnej szkoły, a moja figura wróciła do normy. Nikt o niczym nie wiedział, a ja dostałam zakaz mówienia o „tej sprawie”. Oficjalnie byłam chora i spędziłam kilka miesięcy w szpitalu. Miałam nie wdawać się w dyskusje. Uczyłam się jak szalona. By nie myśleć, nie zastanawiać się. By zapomnieć. Nie dało się.

Miesiąc po zdaniu matury skończyłam osiemnaście lat i natychmiast wyprowadziłam się z domu. Bez uprzedzenia. Znalazłam pracę w pizzerii, pokój w mieszkaniu studenckim i się usamodzielniłam. Rodzice byli oburzeni. Żądali, żebym wróciła do domu. Ta moja „histeryczna ucieczka” przedstawiała ich w złym świetle. Bo z porządnego, dobrego domu córka się nie wynosi, gdy tylko może się wynieść. Psułam im wizerunek. I świetnie. Miałam gdzieś ich samopoczucie, tak jak oni mieli gdzieś moje uczucia. Gdy odebrali mi dziecko, przestali dla mnie istnieć.

Zaoczne studia w weekendy, praca w tygodniu – tak wyglądało moje życie. Zero rozrywek, na które nie było mnie stać i na które nie miałam czasu. Każdą wolną chwilę poświęcałam na szukanie mojego dziecka.

Postanowiłam je odnaleźć

Odnajdę je i dowiem się, czy wszystko z nim dobrze. Z nim lub z nią, bo nawet nie znałam płci mojego maleństwa. Skoro byłam już pełnoletnia, miałam nadzieję, że dowiem się czegoś w szpitalu. Niestety. Mogłam urodzić to dziecko, ale nie miałam do niego żadnych praw. Nawet by dowiedzieć się, czy to dziewczynka czy chłopiec, czy było zdrowe, co się z nim dalej stało, czy przebywało w domu dziecka…

Tylko jedna położna mnie pamiętała.

– To ty wtedy oddawałaś synka do adopcji.

– Zabrali mi go! – rozpłakałam się. – Nie chciałam go oddawać, ale miałam tylko siedemnaście lat i mi go zabrali…

Niewiele więcej uzyskałam w sądzie. Moi rodzice wystąpili przed porodem o przeniesienie na nich prawnej opieki nad dzieckiem. I jako prawni opiekunowie zdecydowali się przekazać dziecko do adopcji. Po temacie.

– Proszę pani, jeśli zostało adoptowane, to nie ma co jątrzyć. Zrujnuje mu pani życie, pakując się w jego świat.

– A jeśli nie został adoptowany? A jeśli ciągle czeka gdzieś na swoją mamę? – pytałam.

Rozkładano ręce. Niektórzy może nawet mi współczuli, ale z biurokracją jeszcze nikt nie wygrał.

Ciągle rozbijałam się o mur przepisów i urzędniczej obojętności. Na własną rękę objechałam wszystkie domy dziecka, wioski dziecięce i ośrodki adopcyjne w moim mieście, a następnie w całym województwie.

Szukałam jakiejś informacji, choćby cienia informacji na temat mojego chłopczyka.

Wrzucałam posty do internetu z prośbą o pomoc w odnalezieniu dziecka i wtedy wszyscy moi znajomi dowiedzieli się, że jako nastolatka urodziłam dziecko. Potwierdzałam. Tak, nie zamierzałem dłużej tego ukrywać.

To nie ja powinnam się wstydzić, tylko moi rodzice. Niech się sąsiedzi dowiedzą. Niech pęknie bańka dętej wspaniałości tych cholernych hipokrytów.

Chciałam tylko odnaleźć moje dziecko i jeśli nie miało nowej rodziny, zaopiekować się nim tak, jak powinnam była to zrobić. A jeśli już ją miało…

To chociaż upewnię się, że jest mu w niej dobrze, że go kochają, że dbają o niego, jak należy. Będzie mi ciężko zrealizować mój plan, jestem tego świadoma, ale obiecałam sobie, że nie spocznę, póki go nie odnajdę.

Mój synek ma dziś szóste urodziny. Kupuję ciasto co roku. Zdmuchuję kolejne świeczki, życząc mu, żeby był szczęśliwy, bezpieczny i kochany, żeby spełniły się jego marzenia. Płaczę i myślę, jak cudownie byłoby go tulić, wyjść z nim na rower, pojechać nad jezioro, patrzeć, jak się kąpie i bawi w piasku. Choć nigdy go nie widziałam, wyobrażam sobie, jak wygląda, i tęsknię za nim okropnie. Za tym, co mi odebrano, czego nie pozwolono mi doświadczyć.

Moi rodzice wcale nie założyli, że będę złą matką, to nie miało żadnego znaczenia, oni po prostu nie chcieli dopuścić, by na ich wizerunku powstała rysa. Moje dziecko było dla nich taką rysą. Nie wnukiem, lecz skazą, zawadą.

Mimo upływu czasu żal nie mija. Nie potrafię im wybaczyć. Tak jak nie umiem patrzeć na dzieci bez ukłucia w sercu.

Mojego przy mnie nie ma, nie mogę go trzymać za rękę i wycierać umorusanej buzi, naklejać plastra na stłuczone kolano ani śpiewać kołysanki, choć oddałabym za to połowę lat, jakie mi zostały.

Nie spocznę, póki nie znajdę mojego syna, nawet gdyby to miało potrwać dekady.

Chcę wiedzieć, że jest bezpieczny, a jeśli to będzie możliwe, chcę mu powiedzieć, że nie opuściłam go z własnej woli i że nigdy nie przestałam go kochać. Tylko tyle mogę: kochać go, myśleć o nim i mieć nadzieję, że jest szczęśliwy. I szukać go, nigdy nie przestawać go szukać.

Mariola

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama