Reklama

Jak każda mała dziewczynka chciałam być księżniczką. Z wiekiem rozszerzały się moje horyzonty, i kolejno chciałam być: sprzedawczynią w cukierni, krawcową, lekarzem, kapitanem okrętu, policjantką. Pomysły na przyszłe życie zawodowe czerpałam z lektur i filmów, co sprawiało, że średnio raz na sezon zmieniały się one diametralnie. Wybierając kierunek studiów, nadal nie wiedziałam, jaki zawód chcę w przyszłości wykonywać. Wiedziałam natomiast, czego na pewno w życiu robić nie zamierzam. Nigdy, przenigdy nie zostanę nauczycielem.

Reklama

Byłam córką pary nauczycieli. Na dokładkę jedynaczką, więc sama musiałam się zmagać z tym obciążaniem. Zdołałam poznać wszelkie minusy tej pracy, a wiele z nich odczułam na własnej skórze, gdyż rodziciele więcej czasu poświęcali problemom swoich wychowanków niż moim. Szewc bez butów? Dokładnie. Nawet te budzące zazdrość dwa miesiące wakacji w moich oczach zaletą nie były, gdyż rodzice, aby podreperować domowy budżet, brali wychowawstwo na półkoloniach, koloniach, obozach, i znowu nie mieli dla mnie czasu. Całe ich zainteresowanie moją osobą sprowadzało się do domowej odmiany wywiadówki.

– Odrobiłaś lekcje? Zjadłaś obiad? – pytali i obrzucali mnie zdziwionym spojrzeniem, jakby zaskakiwał ich fakt, że zostałam im „po lekcjach”.

Na ogół, zanim zdążyłam odpowiedzieć, zagłębiali się w sprawdzanie klasówek czy przygotowania do kolejnych lekcji. Na dodatek braku rodzicielskiej uwagi nie rekompensowały mi drogie prezenty, którymi mogły pochwalić się dzieci lekarzy czy prawników. Pensje w zawodzie nauczycielskim nigdy olśniewające nie były. Obyś cudze dzieci uczył…

Po maturze zdecydowałam się więc studiować prawo.

Niestety, nie dostałam się.

– I co teraz, córeczko? – pytała stroskana mama.

O, wreszcie się zainteresowała. Gdy jej bezproblemowa jedynaczka wreszcie napotkała przeszkodę na drodze.

– Może zdecydowałabyś się na pedagogikę? – proponował tata. – Tam są wolne miejsca…

I wiadomo dlaczego! Rozsądni ludzi unikają tego kierunku jak ognia.

– Wykluczone. Wolę iść na kasę albo sprzedawać kwiaty na rynku – odparłam buntowniczo.

– Zrozum, nie możesz marnować roku. Zapomnisz wszystko, czego się nauczyłaś, moje dziecko – mama przybrała ten swój nieznośny, mentorski ton, jakby tłumaczyła coś oczywistego wyjątkowo tępemu uczniowi.

W końcu uległam ich namowom i, aby nie marnować roku, zdecydowałam się na naukę w studium językowym. O dziwo, wgryzanie się w zawiłości językowe pochłonęło mnie tak bardzo, iż po roku, zamiast ponownie składać papiery na prawo, wybrałam etnolingwistykę z językami angielskim i hiszpańskim. Nie bez wpływu na moją decyzję był fakt, iż w trakcie tego roku zdążyłam polubić atmosferę dużego miasta oraz możliwości, jakie ono dawało. Podobała mi się też swoboda studenckiego życia i to, że wykładowcy traktowali nas jak dorosłych ludzi, a nie dzieciaki. Nie było także wywiadówek. Ani w szkole, ani w domu.

Etnolingwistyka okazała się strzałem w dziesiątkę. W trakcie studiów miałam praktyki w instytucjach w kraju i za granicą, które poza nabywaniem doświadczenia przyniosły mi również cenne kontakty zawodowe. Kiedy kończyłam licencjat, życie stanęło przede mną otworem, a w propozycjach pracy mogłam przebierać. Zdecydowałam się na pozostanie w stolicy. Po tych trzech latach spędzonych w Warszawie nie wyobrażałam sobie powrotu „do siebie”, na prowincję.

Przyjęłabym każdą ofertę, byle w Warszawie

Wybrałam pracę w niewielkiej, ale prężnie działającej spółce branży turystycznej, która zajmowała się obsługą zagranicznych klientów. Moje lingwistyczne umiejętności zostały w niej docenione, również finansowo. Równocześnie z pracą zawodową kontynuowałam, już zaocznie, studia magisterskie. Podobało mi się. Ciekawe doświadczenia, atrakcyjne wyjazdy, porządna pensja. Stać mnie było na wynajęcie ładnego mieszkanka. Rodzice, odwiedzając mnie, nie kryli dumy z tego, że tak dobrze sobie radzę.

– To dopiero początek… – uśmiechałam się. – Po paru latach pracy mają mnie wysłać do jednej ze swoich zagranicznych agencji. Wyobrażacie sobie? Będziecie na wakacje przyjeżdżać do mnie do Hiszpanii albo… Argentyny!

– Pożyjemy, zobaczymy – gasiła mój zapał mama. – Na razie cieszymy się, że tutaj dobrze się urządziłaś. Już i tak żyjesz daleko… – wzdychała. – Od nas do Warszawy to cała wyprawa…

Wszystko szło zgodnie z oczekiwaniami, byłam chwalona i nagradzana, aż… przyszła pandemia i piękne plany legły w gruzach.

– Bardzo mi przykro, ale teraz, kiedy ruch turystyczny jest praktycznie zerowy, nie stać nas na zatrudnianie pani – szefowa nie patrzyła mi w oczy, gdy wręczała mi wymówienie. – Przykro mi, naprawdę, gdyby nie ta sytuacja, nigdy byśmy nie zrezygnowali z tak cennego pracownika, ale teraz walczymy o przetrwanie. Oczywiście zgodnie z umową zapłacimy pani trzy kolejne pensje, wystawimy też doskonałą opinię i z przyjemnością powitamy panią z powrotem w naszych szeregach, kiedy sytuacja się unormuje, ale do tego czasu… Sama pani rozumie…

Na początku nie przejęłam się utratą pracy. Wydawało mi się, że ze swoimi umiejętnościami i doświadczeniem bez trudu znajdę inną. Rozesłałam swoje oferty do wielu prestiżowych instytucji, których profil odpowiadał posiadanym przeze mnie kwalifikacjom, i zaczęło się czekanie. W miarę jak moje oszczędności topniały, zaś na rozsyłane aplikacje nie otrzymywałam żadnych odpowiedzi, zrozumiałam, że kolorowo nie jest, a dobrze już było.

Bliska desperacji, byłam gotowa przyjąć cokolwiek, byle w Warszawie, ale nawet to wydawało się niemożliwe. Branże, które do tej pory przyjmowały wszystkich chętnych, teraz albo poznikały z rynku, albo tak ograniczyły swoją działalność, że nie zatrudniały nikogo nowego. Dzień zaczynałam od przeglądania ofert w necie i prasie lokalnej, jednak nawet gdy coś znalazłam i zadzwoniłam, wszędzie słyszałam to samo: „Niestety, może później”. Sytuacja zrobiła się dramatyczna. Zdałam sobie sprawę, że niedługo nie stać mnie będzie na wynajem mieszkanie.

Wtedy w oczy wpadło mi skromne ogłoszenie. Jakaś szkoła pilnie szukała nauczyciela języka angielskiego. Zaczęłam czytać anons uważniej. Szkoła podstawowa w Działoszycach, gdzieś w Świętokrzyskiem. Pensja według zaszeregowania, mieszkanie służbowe, możliwość wykupienia obiadów w szkolnej stołówce, miła atmosfera… Szału nie ma, ale miałam wybrzydzać? To jedyna propozycja na dziś, wczoraj i pewnie też jutro. Może zaaplikować? Ot, na kilka miesięcy. Tak, żeby rozwiązać bieżące problemy. Wszystko się we mnie buntowało przeciwko takiej pracy, jednak lepszy rydz niż nic. Będę za długo myśleć i jeszcze mnie ubiegną.

Na koniec roku uczniowie zasypali mnie kwiatami

Zadzwoniłam pod podany numer.

– Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia – zaczęłam, kiedy po drugiej stronie odezwał się miły damski głos.

– Tego o nauczycielu angielskiego…

– Już przełączam – usłyszałam.

Pani dyrektor nie ukrywała, że „z nieba jej spadam”, bo jedyna anglistka jest w zagrożonej ciąży i przedstawiła długotrwałe zwolnienie.

– Ona już do nas nie wróci – zawyrokowała ponuro. – Ciąża, macierzyński, wychowawczy – wyliczała ponuro. – To co najmniej trzy lata, a dzieci nie mogą czekać. Od kiedy może pani zacząć? – zapytała rzeczowo.

– Choćby od zaraz, ale czuję się w obowiązku uprzedzić, że nie mam żadnego doświadczenia w pracy z dziećmi – wewnętrzny buntownik kazał mi podjąć ostatnią próbę uniknięcia tej pracy.

– Hm, to może być problem… – usłyszałam troskę w jej głosie. – A co pani kończyła? Studium? To przecież miała pani zajęcia z metodyki i dydaktyki, prawda?

– Owszem, nawet egzaminy z tych przedmiotów zdawałam, ale wie pani, nikt nie traktował ich poważnie…

– Nie szkodzi, w papierach jest – niemal widziałam, jak uśmiecha się z ulgą. – Zapraszamy do nas. Do zobaczenia.

Pojechałam.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam docelowe miasteczko, chciałam stamtąd natychmiast uciec. Nie sprawiało najlepszego wrażenia. Niska, dość zaniedbana zabudowa, parę sklepów, kościół, ruiny synagogi… Nie zachęcało do osiedlenia się. No i co z tego? Przecież nie planowałam tu osiadać. A innej opcji i tak nie miałam, poza powrotem na moją rodzinną prowincję.

Zacisnęłam zęby i ruszyłam na spotkanie z dyrektorką.

– Tak się cieszę, że panią widzę, pani Lauro! – niemłoda kobieta z zapałem ściskała moją dłoń. – Już traciłam nadzieję, że kogoś znajdę. A tu proszę, młoda, fachowa siła. Napije się pani kawki? Omówimy wszystko, a potem pani Janeczka zaprowadzi panią do mieszkania. Skromne, dwa pokoiki z kuchnią, ale świeżo odremontowane. No i do pracy będzie pani miała blisko – uśmiechnęła się promiennie.

Przy zaskakująco dobrej kawie omówiłyśmy warunki, a potem podążyłam za panią Janeczką obejrzeć moje nowe lokum. Odbiegało standardem od mieszkania w stolicy, ale rzeczywiście było czyste, jasne i przyzwoicie, choć skromnie urządzone.

– Będzie tu pani wygodnie. Przyzwyczai się pani, choć wiem, że na początku, po Warszawie, może być trudno. Ale ludzie są tu życzliwi, dzieci dobre, nie zepsute – zachwalała.

– A pani sama? Bo poprzednio małżeństwo tu mieszkało, poszli już na swoje, pobudowali się pod miastem. Pozna ich pani w najbliższych dniach. Oni też tu przyjechali na trochę, a proszę, zostali na zawsze…

Pierwsze dni w pracy to był istny horror. Nie potrafiłam zapamiętać swoich uczniów, koleżanek i kolegów z pokoju nauczycielskiego, rozkładu klas, planów. Od ciągłego gwaru huczało mi w głowie, a na dodatek śledziły mnie na okrągło ciekawskie spojrzenia. Miałam wrażenie, że oceniane są nie tyle moje umiejętności, co wygląd i zachowanie. Wszyscy też byli dla mnie jakoś nadzwyczaj uprzejmi, co mnie mocno deprymowało. Czułam się jak niezwykle rzadki okaz, który trzeba badać wnikliwie, acz delikatnie. Spinałam się, aby nikomu nie podpaść, nie narazić się na krytykę, łatkę „panci ze stolicy”. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że ci ludzie po prostu tacy są – życzliwie zainteresowani. Nie było w tym żadnych podtekstów. Pracy mi nie brakowało; na wejście dostałam półtora etatu, a zgłosiło się też do mnie sporo rodziców zainteresowanych prywatnymi lekcjami dla swoich pociech.

Po paru miesiącach okrzepłam, zaczęłam nawet odczuwać pewną satysfakcję z wykonywanej pracy. Po kilku następnych zrozumiałam, że ten zawód uzależnia. Przejmowałam się nie tylko postępami w nauce moich uczniów, ale także ich sytuacją życiową. Wiedziałam już, kto jest miejscowy, a kto codziennie przyjeżdża szkolnym autobusem. Zaczęło mi zależeć na uatrakcyjnianiu swoich lekcji i w tym celu wymyślałam konkursy, łącząc naukę z zabawą. Starałam się też poszerzać horyzonty moich uczniów i przekazywać im wiedzę o kulturze angielskiej. Wykorzystywałam urywki anglojęzycznych filmów, fragmenty biografii brytyjskich celebrytów, zaproponowałam nawet, abyśmy w szkolnej kuchni spróbowali przyrządzić typowy angielski lunch. Jeszcze pół roku temu do głowy by mi nie przyszło, że tyle radości będę czerpać ze znienawidzonego na wyrost belferowania.

Na koniec roku zostałam przez uczniów zasypana bukietami kwiatów, a po rozdaniu świadectw pani dyrektor poprosiła mnie do siebie.

– Świetnie sobie pani poradziła, pani Laurko, uczniowie panią uwielbiają. Same laurki wystawiają – zażartowała. – Widać, że nauczycielstwo jest pani powołaniem – sypała pochwałami.

– Wyssałam je z mlekiem matki – mruknęłam pod nosem.

– Ach tak… Zatem, czy zechce pani podpisać umowę na następny rok?

– Z miłą chęcią – odparłam i… rzeczywiście właśnie tego chciałam. – Zostaję w naszej szkole – uśmiechnęłam się szeroko, kiedy dotarło do mnie, że powiedziałam „naszej”.

Cóż, widać, pewnych rzeczy nie da się uniknąć.

Laura

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama