„Zostawiłam Patryka, gdy straciłam jego dziecko. Po latach go spotkałam. Miałam synka, a on był jego ojcem”
Czasami los prowadzi nas tak zawiłymi ścieżkami, że podczas drogi kilka razy można się zagubić. Ale zawsze dochodzimy do celu.
- redakcja mamotoja.pl
Dziecko chciałam mieć od zawsze. Może taka się urodziłam, z włączonym instynktem macierzyńskim, a może ta potrzeba została we mnie wtłoczona przez babcię od strony taty, która kupowała mi lalki, wózeczki i opowiadała, jak to cudownie jest być matką. Z pewnością nie ściemniała – sama urodziła piątkę dzieci i nigdy nie narzekała, że jej życie kręci się między kuchnią a pokojem dziecięcym.
Ale kiedy zaszłam w ciążę, nie wsparła mnie.
– O czym ty myślałaś, dziecko! – mówiła, chodząc po pokoju tam i z powrotem. – Przecież masz dopiero szesnaście lat, całe życie przed tobą, a ty…
– Sama mówiłaś, babciu, że to jest jedyny powód istnienia kobiety. Więc będę matką, chciałaś tego!
– Tak, jak będziesz dorosłą mężatką, na miłość Boską, nie dzieckiem!
– Dosyć tej kłótni. Decyzja została podjęta – głos mojej matki był szorstki, chłodny i stanowczy. Widziałam jej spojrzenie, którym przyszpiliła teściową. – Mira ma trochę racji, mamo. Zawsze mówiłam, że mama za bardzo miesza jej w głowie tą macierzyńską propagandą.
– Nigdy nie mówiłaś – babcia nie dała się przestraszyć. – Poza tym, gdybyś poświęcała więcej uwagi własnej córce i przekazała jej swoje wartości, nie byłoby tego kłopotu. Uciekałaby od mężczyzn na drugą stronę ulicy.
Skąd wzięła się ta ciąża? Czy naprawdę byłam taka głupia, jak mówiła mama? W moim rozumieniu ciąża była konsekwencją uczucia, jakie niespodziewanie połączyło mnie z Patrykiem, siedemnastoletnim chłopakiem, który pod koniec czerwca przyjechał do naszego miasteczka do pracy sezonowej. Zbierał truskawki, potem marchewki, jabłka. Był tu przez całe trzy letnie miesiące, zarabiając na swój pierwszy samochód, używanego jeepa po wypadku. Jego ciotka miała warsztat samochodowy i obiecała pomóc mu w remoncie. Kiedy Patryk opowiadał o samochodzie, o swoich planach na przyszłość, czułam, że chciałabym być częścią jego życia.
– A dzieci chciałbyś mieć? – spytałam go pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy nad jeziorem. Leżał na trawie, z głową na moich udach.
– Co najmniej trójkę – odparł od razu. – Sam mam troje rodzeństwa i nie wyobrażam sobie życia jedynaka. To musi być straszne.
– Ja jestem jedynaczką – przyznałam się. – Faktycznie, żadna radocha. Choć z drugiej strony stryj Jurek jest jak starszy brat. Do pewnego stopnia, oczywiście. Ale kiedy jest mi źle, idę do niego i gramy w gry planszowe.
– Dlaczego jesteś jedynaczką? – spytał Patryk.
– Mama nie ma czasu, ciągle jest w rozjazdach. Tak mówi, ale babcia twierdzi, że ona po prostu nie lubi dzieci. Rodząc mnie, zrobiła tacie uprzejmość.
Cudownie mi się z Patrykiem rozmawiało. Był inteligentny, oczytany. Przeskakiwaliśmy z tematu na temat. Dreszcz mnie przechodził, kiedy na mnie patrzył – jego oczy wtedy rozświetlały się w taki dziwny, rozgrzewający sposób. A kiedy pierwszy raz mnie pocałował, już nie chciałam z nim rozmawiać, tylko się całować. A pewnego dnia pomyślałam, że chciałabym mieć z nim dziecko. Wtedy miałabym pewność, że nie zniknie z mojego życia.
Moje serce krwawiło, ale musiałam grać obojętną
Pierwszy raz kochaliśmy się w połowie lipca. Pod koniec sierpnia, tuż przed powrotem Patryka do domu, powiedziałam mu, że jestem w ciąży. Uśmiechnął się, przytulił mnie i wyszeptał w moje włosy:
– Teraz już nie znikniesz z mojego życia.
Rodzinie powiedziałam o ciąży na początku czwartego miesiąca. Żeby nikomu nie przyszło nic głupiego do głowy. Nie byli zadowoleni. Ale po kilkunastu dniach burz i dąsania się, atmosfera zaczęła się uspokajać. Zaakceptowali rzeczywistość. I polubili Patryka, który przyjeżdżał do mnie w każdy weekend. Nawet mama uznała, że jeśli cała rodzina nam pomoże, to dziecko może i nie zmarnuje nam życia. Ustaliliśmy z Patrykiem, że jeśli to będzie chłopiec, damy mu na imię Mateusz. Jeśli dziewczynka – Michalina.
W połowie piątego miesiąca poroniłam chłopca. Okazało się, że miałam mięśniaka w macicy. Dostałam krwotoku. W szpitalu uratowali mi życie, ale kosztem mojej płodności.
Wszyscy mnie wspierali. Patryk dzwonił, przyjeżdżał i zapewniał, że to nie ma dla niego znaczenia. Że wciąż mnie kocha i nigdy się to nie zmieni. Ale oczywiście moja bezpłodność miała znaczenie. Wiedziałam, że marzy o dzieciach, własnych, a nie adoptowanych. To normalne, biologia. Więc zraniłam go, mówiąc, że nigdy go nie kochałam, po prostu użyłam go do zapłodnienia, bo miałam fisia na punkcie dzieci. Co akurat było prawdą i on to wiedział. Dlatego uwierzył.
Kiedy odchodził, by nigdy więcej nie wrócić, jego oczy były pełne bólu. On chyba naprawdę mnie kochał. Moje serce krwawiło, ale musiałam mieć nieruchomą, obojętną twarz. Oskar za rolę. Ćwiczyłam ją przez miesiąc przed lustrem. Potem pół dnia płakałam.
– Przejdzie mu – powiedziała wtedy mama. To ona mi doradziła, jak odrzucić od siebie Patryka. – Jest taki młody. Za rok będzie zakochany w kimś innym. Ty też.
– Po co kochać, jak nie będzie z tego owoców?
– Kochamy dla samej miłości – odparła mama. – Dzieci to tylko efekt uboczny.
Zatrudniłam się w szpitalu, w którym poroniłam
Nigdy nie przyjęłam punktu widzenia mojej mamy. Co było dla mnie bardzo niekorzystne, bo z biegiem lat poczucie pustki i nieistotności we mnie rosło. Były momenty, że chciałam skończyć to bezsensowne życie. Ale nie byłam w stanie. Coś we mnie trzymało się życia pazurami i szeptało do ucha: „cierpliwości”.
Pewnie by nadać swojemu istnieniu jakiś sens, postanowiłam zostać pielęgniarką na porodówce. Skończyłam szkołę, studium podyplomowe, potem studia pielęgniarskie. Zatrudniłam się w tym szpitalu, w którym poroniłam. Z jakiegoś powodu było to dla mnie ważne. Jakbym uważała, że dusza mojego dziecka wciąż tu krąży. A wbrew proroctwom mojej matki, pomaganie kobietom w porodzie, opiekowanie się noworodkami łatało część dziury w moim sercu. Kochałam tę pracę.
Minęło kilka lat. Był środek czerwca, kiedy na porodówkę trafiła młoda kobieta w ósmym miesiącu ciąży. Akurat miałam dyżur. Kobieta była w dziwnym stanie psychicznym. Bardzo pobudzona, nerwowa, nie do końca przytomna. Badania nie wykazały obecności narkotyków w organizmie. Dziecko było zdrowe, wszystkie wskaźniki były w normie. Ciężarną położono na mojej sali. Nikt nie wiedział, kim jest, a ona nie odpowiadała na pytania. Mamrotała coś do siebie, czasami coś wykrzykiwała. Przywieźli ją policjanci, wezwani przez kierownika pociągu, którym jechała – bez biletu, dokumentów, bagażu. Nie miała nawet komórki. Psychiatra wezwany na konsultację stwierdził objawy schizofrenii paranoidalnej i zalecił obserwację, bo kobieta mogła być dla siebie niebezpieczna.
Tej nocy zaszłam do sali, gdzie leżała NN. Policjanci powiedzieli, że w żadnych kartotekach osób zaginionych nie było jej zdjęcia, prawdopodobnie nikt jej nie szukał. Żal mi jej było. Leżała spokojnie na łóżku, patrzyła w sufit. Na brzuchu trzymała dłonie zaciśnięte w pięści. Podeszłam bliżej i spytałam, czy czegoś nie potrzebuje. Nie oczekiwałam odpowiedzi, więc zdumiałam się, gdy spojrzała na mnie przytomnym wzrokiem i powiedziała:
– Nigdy nie chciałam dziecka. Nie chciałam, żeby we mnie rósł pasożyt, żeby karmił się mną, kradł moją duszę – w głosie pacjentki słyszałam czystą odrazę. I strach. – Chroniłam się, zabezpieczałam, ale i tak się zagnieździło, szatańskie nasienie. Nie chcę go. Jak wreszcie ze mnie wyjdzie, możesz go sobie wziąć. Ale i tak już za późno – głos powoli stawał się bardziej podobny do mamrotania, jakby umysł kobiety znów zanurzał się w szaleństwo. – Już jestem skażona…
– Kim jesteś? – spytałam. – Jak masz na imię?
Ale ona już odpłynęła.
Przez chwilę miałam ochotę zamordować Teresę
Następnego dnia po południu zaczęła rodzić. Nie współpracowała, nie chciała przeć. Żeby uratować dziecko, musiano zrobić cesarskie cięcie. Chłopczyk został umieszczony w inkubatorze. Następnej nocy, gdy minęło działanie leków uspokajających, NN wstała z łóżka, otworzyła okno i wyskoczyła. Sala znajdowała się na czwartym piętrze, więc nie przeżyła. Wszyscy byli w szoku, nikt się tego nie spodziewał.
Kiedy przyszłam na dyżur, dziecko było już sierotą. Patrzyłam na maleństwo w inkubatorze i czułam, jak znów zalewa mnie fala czułości, jak wtedy, gdy tuż po porodzie odbierałam je z rąk chirurga. To było dziwne, bo przecież tyle noworodków przeszło już przez moje ręce, a tylko to jedno wywołało we mnie tę falę emocji. Jakby było moim własnym.
Wystąpiłam o adopcję. Procedury miały się jeszcze toczyć wiele miesięcy, ale zgodzono się, by chłopiec – dałam mu na imię Mateusz – zamieszkał ze mną. Rok później był już moim adoptowanym synem. Postanowiłam, że nigdy nie będę ukrywać przed nim prawdy. Zdjęcie jego prawdziwej matki, które zrobiono w szpitalu, oprawiłam i postawiłam na komodzie. Kiedy spyta, kto to, powiem, że to jego prawdziwa mama, która urodziła go i zmarła, bo była bardzo chora. Tak chora, że nie umiała powiedzieć, kim jest ani gdzie i kim jest jego tata.
Mateusz miał półtora roku, kiedy na naszym oddziale zatrudniono nową położną. Przeprowadziła się tu z innego miasta. Była w moim wieku, sympatyczna, szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Z pewnością pomógł fakt, że miała trzyletnią córeczkę. Wspólne tematy zbliżają. Któregoś dnia zaprosiłam ją do siebie. Dzieci bawiły się w kojcu, my rozmawiałyśmy przy kawie. W pewnej chwili Teresa spojrzała na zdjęcie NN. Podeszła i wzięła je z komody.
– To biologiczna mama Mateusza – wyjaśniłam. – Nie żyje.
– Ja ją znam, z widzenia – powiedziała Teresa. – Miała na imię Danka. Tak mówił do niej jej mąż.
Trudno jest mi wyjaśnić, jak się wtedy poczułam. Najpierw serce opadło mi do żołądka. Potem w głowie zrobiło się ciasno. I przez chwilę miałam ochotę zamordować Teresę, by nie wypowiedziała ani jednego słowa więcej. Ona chyba wyczytała mord z moich oczu, bo odstawiła zdjęcie i powoli usiadła przy stole.
– Widziałam wczoraj świetny film – zagaiła, dając mi szansę, bym udała, że nic nie słyszałam, a ona nic nie powiedziała.
– Tak? Opowiedz – powiedziałam martwo.
I tak minęła ta wizyta. Ale ja nie zapomniałam. W ciągu bezsennej nocy, gdy leżałam na łóżeczku Mateusza, tuląc go do siebie, zrozumiałam, że nie dam rady zapomnieć. Odstawić tę informację na bok i żyć jak dotąd.
Mateusz miał ojca, a ja wiedziałam, gdzie mieszka
Mateusz miał ojca, a Teresa wiedziała, kim on jest. Kochałam mojego synka, ale nie chciałam być złodziejką. Zasypiałam, gdy już świtało, z myślami pełnymi nadziei: a może on nie będzie go chciał. I pozwoli mi go zatrzymać.
Następnego dnia w szpitalu Teresa opowiedziała mi o Dance i jej mężu.
– Mieszkali na tym samym osiedlu co moi teściowie, dwa domy dalej. Kilka razy widziałam ich razem w sklepie osiedlowym. On wyglądał na sympatycznego, miłego faceta. Miał taki uśmiech, który rozświetlał mu twarz. Ona… jej jakoś nie lubiłam, było w niej coś dziwnego, nieprzyjemnego. Teściowa wspomniała kiedyś, że prawdopodobnie ma ataki depresji czy czegoś. Takie po osiedlu chodziły plotki. Jakieś dwa lata temu zniknęła z domu. Mąż jej szukał, ale ponoć zostawiła list, że to jej wybór, więc policja mu nie pomogła. Dorosły człowiek ma prawo zrobić ze swoim życiem, co chce.
– Czy wiedział, że była w ciąży? – spytałam.
– Przestał jej szukać, więc pewnie nie wiedział. Nie wyglądał na faceta, który nie będzie szukał własnego dziecka. – Teresa poklepała mnie po ramieniu. – Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Ona oddała ci dziecko, więc…
To nie miało znaczenia. Mateusz miał ojca, a ja wiedziałam, gdzie mieszka. Nie miałam wyjścia. Wzięłam od Teresy adres – niestety, nie wiedziała, jak facet się nazywa, nawet jej teściowa nie znała nazwisk sąsiadów, takie czasy – i w jeden z następnych weekendów wsadziłam Mateusza do samochodu i pojechałam do miasta odległego od mojego domu o dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Całą drogę modliłam się, by ten człowiek nie zechciał swojego syna.
Wyjaśnialiśmy wszystko przez długie godziny
Zatrzymałam się na ulicy przed furtką do niewielkiego ogródka, wysiadłam z auta i zapakowałam synka do spacerówki. Uśmiechał się do mnie radośnie, jak zawsze, a mnie serce bolało. Przez chwilę chciałam uciec. To było moje dziecko, czułam to całą sobą. Moje. Dłonie mi drżały. Stuknęły drzwiczki furtki i usłyszałam za sobą niski męski głos:
– Pani do mnie?
Wyprostowałam się. Niemal nic nie widziałam przez łzy. Otarłam je dłonią.
– Tak, ja…
Patrzyłam na mężczyznę i nie mogłam wydobyć z siebie głosu.
To był Patryk. Mój Patryk. Starszy o siedemnaście lat, a jednak tak bardzo znajomy.
– Mirka?
Na jego twarzy wykwitł uśmiech, który całkowicie zmieniał jego twarz, z przeciętnej w piękną. Boże, jak ja tęskniłam za tym uśmiechem… Oczy Patryka pobiegły do Mateusza. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– Masz dziecko?
– Nie – szepnęłam. – Ty masz. To twoje.
Wyjaśnialiśmy sobie wszystko przez długie godziny. Mimo że upłynęło tyle lat, niemal od razu wróciła nasza dawna zażyłość, jakbyśmy się w ogóle nie rozstawali. Jakbyśmy nigdy nie przestali się kochać, a cała reszta to było tylko czekanie, aż los poukłada nasze życie tak, byśmy w końcu dostali to, czego pragnęliśmy. Nie wiem tylko, dlaczego nasza droga musiała być taka skomplikowana. Ale, jak to mówią, niezbadane są ścieżki…
Mirka
Zobacz także:
- „W parku podeszła do mnie dziewczynka. – Uratuj mnie – poprosiła i zaczęła uciekać. To dzięki niej dziś mam wnuczkę”
- „Twierdziłam, że wolałabym na kasie pracować niż być nauczycielką. Ale przez kryzys musiałam nią zostać. I co? Mogę mu tylko podziękować”
- „Tata, nim odszedł, wyjawił, że mam przyrodnią siostrę. Miałam ją odnaleźć, by oddać jej mieszkanie ojca. O moich dzieciach nie pomyślał”