Nie wiedziałam, że można tak zwariować ze szczęścia. Dwie kreski na teście ciążowym oznaczały koniec kilku miesięcy badań, pomiarów, starań i zastanawiania się, czy tym razem się uda, czy nie. To był jeden z tych dni, które zachowuje się w pamięci na zawsze. Zaczęłam łykać witaminy i wymiotować całymi porankami. Nie narzekałam, nawet wtedy, kiedy czułam, że mój organizm próbuje przekręcić się na lewą stronę. To minie, myślałam. I rzeczywiście, po sześciu okropnych tygodniach minęło. Mogłam wrócić do normalnego rytmu dnia, uśmiechu na twarzy i dumy z bycia kobietą, bo nosiłam w sobie taki cud.

Reklama

Dwunasty tydzień to pewna granica. Czekaliśmy na nią, chcąc dopiero po jej przekroczeniu chwalić się całemu światu, otwarcie i oficjalnie. Poszliśmy na USG, żeby usłyszeć bicie serca i sprawdzić, czy z dzieckiem wszystko w porządku. Zaraz po wizycie zamierzaliśmy rozsyłać zdjęcia do bliższych i dalszych krewnych oraz przyjaciół, żeby cieszyli się razem z nami.

– Proszę bardzo, mamy naszego maluszka… – powiedziała lekarka, patrząc w ekran. – A to jego serduszko… – nacisnęła guzik i z głośnika popłynął szybki, miarowy dźwięk bicia serca naszego dziecka.

Obraz mi się zamazywał przez łzy. Marek siedział obok mnie, patrzył na ekran i śmiał się, ale zauważyłam, że on też ociera oczy.

– No, drodzy rodzice, nagle zaniemówiliście? Każdemu odbiera głos w takiej chwili… – pani doktor uśmiechała się miło i żartowała, zapisując kolejne zdjęcia i robiąc pomiary.

Zobacz także

Naraz ona też zamilkła i już tylko przyglądała się ekranowi, na którym ja widziałam jedynie biało-czarne plamy i szare

– Pani doktor? Co się dzieje? – spytałam zaniepokojona.

Marek złapał mnie za rękę.

Cisza w gabinecie była przerażająca i przedłużała się. Trwała i trwała, strącając mnie w nieskończoną otchłań lęku. W końcu lekarka odłożyła sondę i wyłączyła aparat do USG.

– Bardzo mi przykro, ale płód nie ma wykształconych kończyn dolnych. Brak mu też kości nosowej. Nawet trzy procent zdrowych dzieci jej nie ma, ale… – pani doktor zawiesiła głos – to raczej nie ten przypadek.

– Jak to nie ma wykształconych kończyn dolnych? To znaczy, że nasze dziecko nie ma nóg?!

Mina lekarki nie pozostawiała złudzeń. Nie było dobrze.

– Brak kości nosowej martwi mnie bardziej. To najczęściej oznaka kilku zespołów, które pojawiają się w okresie płodowym, ale tu trzeba będzie wykonać więcej badań.

Nie mogłam sobie znaleźć miejsca

Wróciliśmy do domu załamani. W niecały kwadrans z naszej nadziei i radości nie pozostało nic. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć, co zrobić. Wszystko wydawało się takie nieistotne i niepoważne. Kręciliśmy się po mieszkaniu, mijając się, jakbyśmy byli dwojgiem obcych ludzi w nowym miejscu.

– Będę je kochać, nawet jeśli urodzi się bez nóg. To nie koniec świata – oznajmiłam wieczorem, stawiając przed Markiem talerz z kanapkami.

– Dagmara, myślisz, że ja go nie kocham? Cały czas. Brak kończyn to jedno, ale brak kości nosowej… to drugie. I tego boję się bardziej.

Ja też się bałam. Mimo ostrzeżeń koleżanek, żebym nie czytała niczego w internecie przed badaniami, naczytałam się jak durna. Artykuły medyczne i fora internetowe, strony naukowe i grupy matek na Facebooku. Wiedziałam, z czym ten defekt może się wiązać. Widziałam zdjęcia. A teraz słyszałam w głowie głos, który odczytywał mi na nowo wszystko, co tam przeczytałam. To już nie był strach. Byłam przerażona. Nie mogłam skupić się na swoich obowiązkach, ani w pracy, ani w domu. Gapiłam się w telewizor albo czytałam kolejne artykuły, w oczekiwaniu na dalsze badania.

Komplet wyników potwierdził to, czego obawialiśmy się najbardziej. Nie dość, że nasze dziecko nie miało nóg, to jeszcze obarczone było szeregiem wad, nazywanych zespołem Pataua. Pani doktor, która prowadziła moją ciążę, starała się być delikatna, ale takie wieści nigdy nie będą mniej okropne, bez względu na sposób ich przekazania. Podała mi pudełko chusteczek i przytuliła.

– Tak mi przykro… Ja o wszystkich dzieciach moich pacjentek myślę trochę jak o swoich wnukach, więc żal mi w takim przypadku i dziecka, i rodziców. Życie nie zawsze bywa sprawiedliwe i piękne. Musi pani ochłonąć, porozmawiać z mężem, czy chcą państwo kontynuować ciążę, czy… nie.

Odruchowo położyłam dłoń na brzuchu, jakby chciała mi odebrać dziecko już teraz, w tej chwili.

Czy mogłam coś zrobić lepiej?

Wróciłam do domu, nie widząc nic po drodze. Byłam jak zombie. Przepłakałam kilka godzin, czekając na Marka, z którym nie chciałam rozmawiać przez telefon. To nie był temat do szybkiego sprawozdania przez słuchawkę. To był temat do długiej, ciężkiej rozmowy i płakania we dwójkę.

I tak właśnie było. Rozmawialiśmy bardzo długo. Nie tylko tego dnia ani następnego. Zastanawialiśmy się, dzwoniliśmy do szpitali, pytaliśmy i słuchaliśmy skomplikowanych wypowiedzi ludzi mądrzejszych w tej kwestii od nas. Ludzi, którzy po przejrzeniu wyników kręcili głowami i wzdychali ze współczuciem. Szukałam przyczyny, pytałam, czy mogłam zrobić coś lepiej, więcej, dokładniej, łykać witaminy, ćwiczyć… Za każdym razem słyszałam to samo: nic nie mogłam zrobić. To po prostu przypadek. Tragiczny błąd matki natury, taki mały, ale przerażający w skutkach nadmiar – zamiast dwóch kopii chromosomu dała naszemu dziecku trzy. Skazała je tym samym na cierpienie, ból, strach i nieuniknioną śmierć. Średnia długość życia dzieci z tym zespołem wad to trzy lata. Naszemu nie dawano nawet tyle czasu. A jeśli w ogóle urodziłoby się żywe, wiodłoby swoją egzystencję głównie w szpitalu, od jednej operacji do drugiej. Tak, egzystencję, bo takie dzieci są ciężko upośledzone umysłowo.

Zasłaniałam brzuch, próbując chronić moje maleństwo przed tymi wizjami i przewidywaniami, ale musiałam dać za wygraną. To nie była kwestia zorganizowania zbiórki pieniędzy i operacji za wielką wodą, skąd moglibyśmy potem słać podziękowania za uratowane życie dziecka…

Podjęliśmy z Markiem najtrudniejszą decyzję w naszym życiu. Zdecydowaliśmy się na terminację ciąży, czując, że to mniejsze zło, że dzięki temu nasze dziecko nie będzie cierpiało tygodniami, miesiącami. Oszczędzimy mu wkłuć, operacji, kolejnych zabiegów, bólu, który my też byśmy czuli, patrząc, jak ono się męczy.

Tak, chciałam też oszczędzić sobie pytań o imię maluszka, o to, czy kupiłam już wózek, czy mam już w domu te słodkie, maleńkie ciuszki. Czy pokój będzie różowy czy niebieski. Czy można dotknąć brzucha, by poczuć, jak kopie. Co miałam powiedzieć? Nie kopnie, bo nie ma nóg, a także nosa i kilku innych przydatnych narządów, za to natura dała mu dodatkową kopię chromosomu?!

Nigdy o nim nie zapomnimy

Bałam się tego dnia. Dnia, w którym pojawi się pustka. Zniknie nasza nadzieja, nasza kruszynka, na którą tak bardzo obydwoje czekaliśmy. Lekarze starali się zrobić wszystko, żeby zmniejszyć naszą traumę, ale i tak popłynęło mnóstwo łez. Kiedy prosiłam, aby pokazano mi moje dziecko, pielęgniarka uścisnęła moją dłoń i pokręciła głową.

– Proszę myśleć, że to najpiękniejsze dziecko na świecie – powiedziała tylko.

W jej oczach było tyle zrozumienia i współczucia, że nie upierałam się.

Dom, mimo że przecież nigdy nie było w nim dziecka, stał się nagle pusty i wielki. Na szczęście mieliśmy siebie nawzajem i staraliśmy się powoli odbudowywać nasze życie. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku.

Zapomnieć nigdy nam się nie uda. Zresztą wcale nie chcę zapomnieć. Ból zawsze będzie się pojawiał wraz z myślą o nim, moim synku. A jednak stawiam kolejny krok. I następny. Idę naprzód. W nowy dzień, w przyszłość, która na mnie czeka.

Do dziś powiedziałam o tym niewielu osobom. Część z nich uznała mnie za morderczynię własnego dziecka i odwróciła się do nas plecami. Ich wybór. Ja dokonałam swojego i nie czuję się winna. Czuję potworny smutek i dojmujący żal z powodu losu, który ograbił mnie z możliwości patrzenia, jak moje dziecko rośnie, rozwija się, uczy nowych rzeczy, śmieje się do mnie, mówi: mamo…

Wierzę, że jedyne, co mogłam zrobić dla tej istotki jako jego mama, to zaoszczędzenie jej bólu. Nikt nie powinien się rodzić tylko po to, by cierpieć.

Dagmara, 35 lat

Piszemy też o:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama