Reklama

Nigdy nie chciałam mieć dzieci. Nie uważałam, że jestem z tego powodu jakaś wybrakowana czy bez serca. Po prostu z dziećmi jest jak z zawodem – nie do każdego ma się predyspozycje. Nie bałam się porodu, nie miałam obsesji na punkcie figury, którą mogłabym stracić po ciąży, nie zwariowałam nigdy dla kariery. Żyłam zwyczajnie, miałam przyjaciół, lubiłam pomagać ludziom. Brakowało mi tylko podejścia do dzieci i nie widziałam siebie w roli matki.

Reklama

Dzieci znajomych tolerowałam, lecz traktowałam jak dorosłych. Nie byłam dobrym kompanem do zabawy w piaskownicy ani ekspertem w szyciu sukienek dla lalek. Męczyło mnie to i nudziło. Dlatego byłam spokojna, matka natura dała mi wyraźny znak – dzieci to nie jest to, w czym powinnam się realizować.

Miałam wiele szczęścia, że spotkałam Janka

Czułam, że nie będzie mi łatwo znaleźć dobrego kandydata na męża, bo powinien on tak jak ja, nie chcieć mieć dzieci. A to wcale nie jest takie popularne. Jednak miałam szczęście. Zaraz po szkole pielęgniarskiej poznałam Janka. Okazał się moim rówieśnikiem – wesoły, otwarty, do tego z pasją podróżniczą. Dla mnie ideał. W wyobraźni już nas widziałam jako fajną, zgraną parę. Bezdzietną, lecz aktywną, podróżującą po całym świecie, z masą znajomych na każdym kontynencie.

Janek był ratownikiem medycznym. Udało się nam znaleźć pracę w tym samym pogotowiu. Często braliśmy razem dyżury, by jak najwięcej czasu spędzać ze sobą. Po dwóch latach pobraliśmy się. Temat dzieci mieliśmy już omówiony wcześniej. Janek wprawdzie nie był takim przeciwnikiem posiadania potomstwa jak ja, jednak nie naciskał.

– W zasadzie każdy scenariusz mi odpowiada – powiedział, gdy poznał moje poglądy. – Nigdy nie planowałem dużej rodziny, ale gdybym akurat zakochał się w kobiecie, która chciałaby stworzyć dom pełen biegających, rozkrzyczanych dzieci, też bym rozważył taką opcję – śmiał się.

Cudowne jest dzielić życie z kimś, kto nie musi dla ciebie zmieniać życiowych priorytetów ani rezygnować z tego, co kocha. Mieliśmy z Jankiem szczęśliwe życie. Byliśmy zdrowi, zakochani, realizowaliśmy się w pracy, w czasie wolnym podróżowaliśmy po Polsce, a jak zaoszczędziliśmy trochę pieniędzy, wypuszczaliśmy się za granicę.

Aktywnym trybem życia zaraziliśmy znajomych. To dzięki nam Basia, moja najlepsza przyjaciółka, i jej mąż pokochali jazdę na nartach. Inni połknęli wspinaczkowego bakcyla i razem chodziliśmy latem po górach. Czasami, przyznaję, byliśmy osamotnieni w tych naszych podróżach i pomysłach na czas wolny, bo jednak większość naszych przyjaciół miała dzieci i zupełnie inne obowiązki niż my. Ale nie mieliśmy do nich pretensji, a oni też nie krytykowali naszego pomysłu na życie.

Przez siedem lat Janek był dla mnie nie tylko coraz lepszym mężem, ale stał się przede wszystkim moim najlepszym przyjacielem. Byliśmy już tak zgranym duetem, że nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym być szczęśliwa, gdybym go nie poznała. W życiu bym nie pomyślała, jak szybko los każe mi się o tym przekonać. Był upalny lipiec. Na dwa dni przed naszym długo przygotowywanym i wymarzonym urlopem w RPA odebrałam telefon.

Był zdrowy, silny, nigdy nic mu nie dolegało!

Byłam w domu, szykowałam się na poranny dyżur do pogotowia. Janek miał wrócić z nocnej zmiany. Umówiliśmy się, że tego dnia prześpi się kilka godzin i pojedzie zrobić ostatnie zakupy przed wyjazdem. Zadzwonił Marek, kierowca karetki, z którym jeździł Janek. Powiedział, że mój mąż zasłabł podczas dyżuru, stracił przytomność, natychmiast był reanimowany, ale lekarze nie mieli szans. To był zator tętnicy płucnej.

Janek zmarł. Miał 34 lata i zdrowie jak koń, świetną kondycję, dobrze się odżywiał, dużo się ruszał… Byłam w takim szoku, że przez pierwszy tydzień nie uroniłam nawet jednej łzy. Czułam się jak w letargu.

Zostałam sama. Z rozgrzebanym życiem, które ktoś mi przerwał wpół zdania. Bez męża, partnera, przyjaciela, nie umiałam sobie znaleźć miejsca. Nagle dotarło do mnie, jak bardzo byliśmy z Jankiem skupieni na sobie. Nikogo nie potrzebowaliśmy, znajomi dodawali naszemu życiu kolorów, ale bez nich też było nam dobrze. Byle razem.

Cieszyliśmy się sobą, swoimi pasjami, coraz to nowymi pomysłami na podróże, zdobywanie wspólnych doświadczeń. Lecz wszystko to było we dwoje, bez Janka nie chciało mi się ani podróżować, ani nawet wychodzić z domu. Moje życie stało się puste, przestało mieć sens, czułam, że staczam się w przepaść depresji.

– Co mi pozostało? – pytałam sama siebie. – Wszyscy wokół zdążyli ułożyć sobie życie, są czymś zajęci, a ja sama nie mam już siły zaczynać wszystkiego od nowa.

Chyba właśnie wtedy najsilniej odczułam, czym jest samotność. Jako jedynaczka przyzwyczajona byłam do spędzania czasu w pojedynkę, ale dopiero po śmierci Janka poczułam, że jestem sama na świecie.

Miłość przyszła wtedy, gdy byłam na nią gotowa

Może właśnie dlatego tak świetnie potrafiłam zrozumieć, co czuje Marylka. Miała siedem lat i została sama. Gdy powiedziała mi o niej koleżanka z pracy, poczułam dziwne ukłucie w sercu. Uczucie dotąd mi nieznane. Jakby to było moje dziecko, jakbym fizycznie poczuła ból z powodu nieszczęścia, jakie je spotkało.

Marylka była dzieckiem dalekich kuzynów Agnieszki. Wracała z rodzicami z wakacji na wsi. Mieli koszmarny wypadek. Rodzice Marylki zginęli na miejscu. Ona trafiła do szpitala z pogruchotaną ręką i urazem nóg. Agnieszka martwiła się o nią bardzo. Dziewczynka miała przecież normalne szczęśliwe dzieciństwo, a teraz w szpitalu obudziła się w zupełnie innym świecie. Bez rodziców, ranna, miała trafić do domu dziecka, bo jedni dziadkowie nie żyją, a drudzy sami są zbyt niedołężni, by jeszcze zajmować się dzieckiem.

Nie umiem tego wytłumaczyć, ale gdy usłyszałam tę historię, poczułam, że to dziecko jest mi bliższe niż ktokolwiek na świecie. Że ja czuję to co ono, że jestem samotna, poraniona, a do tego nie robię nic, co miałoby sens. Powiedziałam Agnieszce wprost, że chcę się spotkać z Marylką. Że może będę mogła jej pomóc, pocieszyć ją, wesprzeć finansowo.

– Jak to? – zdziwiła się koleżanka. – Przecież ty od zawsze trzymasz się z daleka od dzieci. Zawsze mówiłaś, że to nie twoja bajka.

To prawda, racjonalnie patrząc, nie miało to sensu. Ale o uczuciach się nie dyskutuje. Po prostu wiedziałam, że chcę przytulić tę dziewczynkę. Jeśli kiedyś ktoś będzie chciał wam wmówić, że ludzie się nie zmieniają, to opowiedzcie mu moją historię. Gdyby nie Marylka, nie wiem, czy nie leżałabym teraz w szpitalu z depresją, a może już by mnie nie było.

Marylka jest już ze mną trzy lata

Kocham ją jak nikogo na świecie. Czuję, że jest moją córką, choć nigdy nie chciałam mieć dzieci. To ona zupełnie przewartościowała moje życie i w pewnym sensie je uratowała. Los mi ją zesłał w odpowiednim momencie. Nie wiem, skąd nagle wiedziałam, jak zająć się dzieckiem, skąd znalazłam siłę, żeby bawić się z córką, pomagać jej w szkolnych obowiązkach, gotować dla niej, biegać do lekarza.

A zdarza się to często, bo Marylka po wypadku ma nie do końca sprawną jedną rękę. Potrzebuje większej opieki niż jej zdrowi rówieśnicy, lecz nie czuję, żebym się do czegoś zmuszała czy poświęcała. Ta miłość przyszła naturalnie. Wtedy, gdy byłam na nią gotowa.

Dagmara, 32 lata

Czytaj także:

Reklama
  • „Matka mojego narzeczonego mnie nienawidzi, bo mam nieślubnego syna. Sądzi, że chcę złapać Wojtka na dzieciaka"
  • „Kiedy żona powiedziała mi, że znowu jest w ciąży, uciekłem. Jako samotna matka poradzi sobie lepiej, państwo jej pomoże”
  • „Miałam gorący romans z księdzem. Uwiódł mnie, rozkochał, a gdy zaszłam w ciąże, zmusił do aborcji"
Reklama
Reklama
Reklama