Prawdziwe historie: przez łzy do szczęścia
Dzisiaj Karolina jest mamą ślicznej, zdrowej dziewczynki. Już może cieszyć się macierzyństwem, odzyskała spokój i pewność, że jej dziecko jest bezpieczne. Ale gdy była w ciąży, przyszłość malutkiej nie wyglądała optymistycznie...
Wszystko szło tak gładko. Skończyłam wymarzoną weterynarię, dostałam się na staż do dobrej kliniki, nie mogłam doczekać się, kiedy zacznę pracę. I nagle okazało się, że jestem w ciąży! Wiem, że nie ma idealnego czasu na dziecko, ale ten moment wydawał mi się, hm, szczególnie nietrafiony. Przecież właśnie miałam rozpocząć karierę, chciałam się uczyć, rozwijać. Ze ściśniętym sercem zadzwoniłam do męża, Rafała. „Kochanie, jestem w ciąży”. I choć był blady świt, w słuchawce usłyszałam entuzjazm i słowa, które potem tak często ratowały mnie przed rozpaczą: "Kotku, damy radę! Wszystko będzie dobrze!".
Brzuszek pod lekarskim fartuchem
Po długiej naradzie ustaliliśmy, że nie zmieniamy planów, wszystko toczy się swoim torem, a brzuszek będzie sobie powoli rósł. Rozpoczęłam więc mój staż w całodobowej klinice weterynaryjnej. Nie mówiłam o ciąży, nie chciałam specjalnego traktowania. Pracowałam, uczyłam się, ale cały czas pamiętałam o tym, że mam w sobie maleńkiego, rozwijającego się człowieka. Dbałam, by zawsze pracować w rękawiczkach, unikałam drapiących kotów, nie dotykałam zwierzaków z chorobami skóry.
Ale wreszcie nadszedł dzień, w którym usłyszałam: „Karolina, asystujesz!”. Gdyby nie ciąża, bardzo bym się ucieszyła – wreszcie miałam być dopuszczona do operacji. Ale wiedziałam, że środki stosowane do podawania narkozy są szkodliwe. Początkowo więc, ku zdziwieniu szefa, uciekałam do innych obowiązków lub gdy zbliżała się operacja, wychodziłam na moment do sklepu. W końcu musiałam powiedzieć prawdę. Nie przytyłam w ciąży zbyt wiele, brzucha prawie nie było widać. Kiedy wyjaśniłam, dlaczego nie chcę brać udziału w operacjach, wszyscy się zdziwili. I oczywiście zapewniali mnie, że gdybym powiedziała wcześniej, to nie obciążali by mnie tak obowiązkami. Ale przecież ten staż to było spełnienie marzeń, ja bardzo chciałam pracować! Byłam w klinice jeszcze kilka miesięcy. Brzuszek rósł, koleżanki chciały nawet robić mi co chwila USG – sprzęt miałyśmy na miejscu:) Ale ja nie pozwalałam. Byłam pod dobrą opieką i chciałam, by USG robione było tylko wtedy, gdy zleci je mój lekarz ginekolog.
Spokojnie, ciąża jest długa, mamy czas!
Do siódmego miesiąca wszystko szło jak po maśle. Czułam się świetnie, biegałam do kliniki, w międzyczasie kupiliśmy mieszkanie. Życie toczyło się własnym rytmem i oboje mieliśmy poczucie, że mamy jeszcze mnóstwo czasu na przygotowania, przeczytanie wszystkich ważnych książek, kupienie rzeczy dla dziecka. Na razie żyliśmy wśród pudeł z książkami, spaliśmy na materacu i czekaliśmy, aż fachowcy skończą wreszcie meble do kuchni. Zapisałam się do szkoły rodzenia i nawet poszłam na kilka spotkań. Co prawda bez Rafała, bo akurat w te dni musiał pracować. Na kolejną lekcję miał pójść ze mną, ale... już nie zdążyliśmy.
Początek kłopotów
Z Anglii na święta Bożego Narodzenia wróciła moja siostra Ania. Zabrałam ją ze sobą na wizytę u ginekologa. Chciałam, by zobaczyła swoją siostrzenicę – miałam mieć robione kolejne badanie USG. Całe szczęście, że Ania była ze mną. Kiedy lekarz, badając mnie, powiedział: „Karolina, mamy problem, dziecko od trzech tygodni nie przybiera na wadze” zamurowało mnie. Nie byłam w stanie zadać najprostszego pytania. Sama jestem lekarzem, ale w tamtej chwili nie mogłam wykrztusić z siebie nic sensownego. Niczego bym się nie dowiedziała, gdyby nie Ania. To ona rozmawiała z lekarzem. Powiedział, że po świętach powinnam zgłosić się do szpitala. Zadzwoniłyśmy do Rafała. Zdecydował, że nie ma na co czekać. Muszę zostać zbadana natychmiast. Jeśli nie będzie potrzeby, to przecież nie zatrzymają mnie na oddziale. Niestety, zostałam tam na kilka tygodni.
Zobacz także
Zostawcie mnie…
Natychmiast zatrzymano mnie w szpitalu, ponieważ po szczegółowych badaniach lekarz zdiagnozował małowodzie. Nie miałam pojęcia, co to oznacza, czym grozi dziecku. Lekarze nie wtajemniczali mnie, powtarzali, że będzie dobrze. I całe szczęście. Nie wiem, co by się ze mną działo, gdybym wiedziała więcej.
Rafał natychmiast zaczął szukać informacji. Dowiedział się, że w najgorszym wypadku... może dojść do przedwczesnego porodu, a dziecko być zdeformowane, upośledzone. Nie zazdroszczę mu tej świadomości. Chcąc mnie ochronić, powiedział mi, że to się często zdarza kobietom, że lekarze mają na to sposoby (żartował, by mnie pocieszyć: „no doleją ci tej wody i już") i powtarzał: "Kochanie, wszystko będzie dobrze". Uczepiłam się tej myśli, bo sytuacja wyglądała naprawdę groźnie.
Nie wiedziałam, co dokładnie dzieje się z dzieckiem, nie miałam dostępu do sieci, nic nie mogłam sprawdzić. Czułam się coraz gorzej. Miałam bardzo wysokie ciśnienie, potwornie bolała mnie głowa. A wokół przedświąteczna gorączka. W moim pokoju zjawiały się rodziny koleżanek z sali, pałaszowali smażoną rybę, śmiali się, żartowali. A ostre zapachy i hałas potęgowały ból głowy. Wyłączyłam telefon. Nie chciałam z nikim rozmawiać, odpowiadać na pytania, słuchać świątecznych życzeń. Chciałam tylko jednego – żeby z moja dziewczynką wszystko było w porządku.
Nadchodzi Pola
Pola jeszcze się nie obróciła. Była ułożona pośladkowo, zapowiedziano więc, że pewnie czeka nas cesarskie cięcie. Dostawałam lekarstwa, które miały przyspieszyć rozwój płuc Poli, by po porodzie mogła samodzielnie oddychać. Poza tym nic się nie działo. Mijał dzień za dniem, byłam coraz bardziej zdenerwowana. Położne powtarzały mi, że dobrze, by dziecko jak najdłużej mieszkało w brzuchu.
Więc zaczęliśmy z Rafałem używać skrótu DJN – dziecko jest najważniejsze. To hasło pomagało nam zachować spokój w podbramkowych sytuacjach. A czekało na nas sporo takich chwil. Zaczęły się skurcze. Początkowo na tyle niewinne, że nikt się nimi nie przejmował. Nocą ustawały, nad ranem pojawiały się znowu. „Trzeba czekać” słyszałam wciąż. Aż zauważyłam krew na bieliźnie. Położna próbowała mnie przekonać, że to pewnie hemoroidy. Ale po pierwsze ja nie miałam hemoroidów, a po drugie, zebrałam w sobie swoją matczyno-lekarską moc i zażądałam stanowczo kontaktu z lekarzem. I zaraz po badaniu trafiłam na stół. Cesarka trwa kilkanaście minut, dano mi znieczulenie, ktoś dotykał mojego brzucha, a za chwilę pokazano mi dziecko. I natychmiast wyniesiono je z pokoju. Miałam poczucie, że to wszystko mi się śni. To moje dziecko? A może jakiejś innej kobiety rodzącej w sali obok? Gdzie ono jest? Co tu się dzieje?
Kiedy mnie zszywano, Pola trafiła do inkubatora, była badana. Lekarze sprawdzali, w jakim jest stanie. Powiedziano nam, że „O dziwo, wszystko jest w porządku”. To zdanie słyszeliśmy w ciągu ostatnich miesięcy jeszcze wiele razy. Ale co miało znaczyć to „o dziwo”???, przecież wszyscy powtarzali nam że będzie dobrze, więc skąd teraz to zdziwienie...?
Byle do dwóch kilogramów
Przez dobę nie widziałam Poli, nie mogłam wstawać z łóżka ani nikt mi jej nie przynosił. Potem chodziłam do niej, bo pozostawała w specjalnym pokoju pod obserwacją. Przystawiałam ją co trzy godziny. Miałyśmy 20 minut dla siebie, ja – żeby się do niej przytulić, ona – by uczyć się jeść. Była maleńka, przy urodzeniu ważyła tylko 1800 g, więc od razu zaczęto karmić ją butelką. Dopóki leżałam w pokoju sama, nie było tak źle. Ale potem pojawiały się inne kobiety i przy każdej leżał noworodek. A ja miałam wciąż te swoje 20 minut... Inne dziewczyny odwiedzali mężowie, rodzina, do mnie nikomu nie wolno było przychodzić. Rafał oglądał Polę przez szybę. Było mi smutno, źle, chciałam jak najszybciej wyjść ze szpitala. Wiedziałam jednak, że minie kilka tygodni, zanim wrócimy do domu.
Któregoś ranka pielęgniarka powiedziała: „No, wyjęliśmy dziecko z pieca, niech mąż przywiezie ubranka”. Zamarłam. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że w szpitalnym języku oznacza to, że Pola nie leży już w inkubatorze, tylko na podgrzewanym łóżeczku (niestety wciąż nie utrzymywała odpowiedniej temperatury). Zadzwoniłam do Rafała, że potrzebujemy bardzo malutkich ubranek. I zaczął się dla niego gorący okres. Przecież nic nie przygotowaliśmy, wydawało nam się, że mamy tyle czasu. Sam musiał znaleźć w sklepie ubranka w rozmiarze 50, wybrać nosidełko, łóżeczko, zabawki. A przecież codziennie jeździł do pracy, potem gnał do nas do szpitala. W sytuacjach podbramkowych pomagała mu moja siostra Marzena – wiedział, że ubranka należy wyprać, ale nie zdążył już ich wysuszyć i wyprasować, bo zaczynał zmianę w firmie. Jechał więc do Marzeny przez miasto z torbą pełną mokrych ubranek. To dzięki ich współpracy się udało. Kiedy wróciłyśmy do domu, wszystko już było gotowe. Ale zanim wróciłyśmy...
Czekając na drgnięcie wagi
Wreszcie dostałam Polę do swojego pokoju. Ładnie jadła, sama oddychała i nie potrzebowała już specjalnego łóżeczka. Tylko nadal była maleńka. Leżały z nami matki, których noworodki ważyły po 4 kilo, a obok mnie leżał okruszek. Na szczęście z dużym apetytem. Karmiłam więc nieustannie i wciąż ważyliśmy Polę. Przed jedzeniem, po jedzeniu, przed kupką, po kupie. Uparta waga przesuwała wskazówkę tylko o marne 30 g, a czasem zamiast rosnąć, nieznacznie spadała. Obliczyłam, że zanim dobijemy do dwóch kilogramów, nadejdzie wiosna. Ta dwójka jest wymagana, by podać dziecku szczepionkę przeciw gruźlicy, a bez niej nie wypuszczają ze szpitala.
Były dni, gdy chciało mi się płakać z bezsilności. Tak bardzo chciałam już wrócić do domu. Ale cierpliwie karmiłam. Wreszcie waga pokazała dwa kilo. I właśnie wtedy Pola zaczęła kichać. Wiedziałam, co to oznacza – antybiotyk i dwa tygodnie w szpitalu. Byłam załamana. Ale lekarz szybko postawił mnie na nogi. „Wychodzicie. Poli nic nie jest, to tylko suche szpitalne powietrze. Za to pani jest porządnie przeziębiona”. Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Za 10 minut byłam spakowana.
Witaj w domu, Poleńko!
Pierwszy tydzień po powrocie był trudny. Oboje z Rafałem byliśmy okropnie przeziębieni. Lekarz kazał nam nosić non stop chirurgiczne maseczki, żebyśmy nie zarazili Poli. Ciekawe, co myśleli nasi sąsiedzi, oglądając nas przez niezasłonięte jeszcze okna (nie zdążyliśmy założyć rolet). Dwie nieprzytomne z niewyspania, snujące się osoby w maseczkach. W czasie kąpania pot ściekał nam po twarzach, trudno było w tym oddychać... Do spania wynieśliśmy ją do drugiego pokoju, bo spaliśmy bez masek, ale bałam się, że jej nie usłyszymy, więc Pola wróciła do mojego łóżka. To Rafał odmaszerował do sąsiedniego pokoju – zawsze to 50 proc. zarazków mniej. Oboje źle się czuliśmy, nikt nie mógł nam pomóc, bo wcześniak ma zakaz odwiedzin w obawie przed... zarazkami. Byłam chora, zmęczona i potwornie niewyspana. Wydawało mi się, że brak snu to nic takiego – pracowałam już na noce i dawałam radę. Ale karmienie wcześniaka to całkiem inna bajka. Pola była maleńka, więc musiałam ją karmić co 2,5 godziny, sama jeszcze nie budziła się, gdy zgłodniała. Całe szczęście, że Rafał mi pomagał. Budził mnie i sprawdzał, czy karmię Polę. Bo czasem tylko siadałam na łóżku całkiem nieprzytomna, a głodna córeczka leżała w łóżeczku obok. Wtedy to on wkraczał do akcji i pilnował, by maluszek się najadł. Mijały dni. My wyzdrowieliśmy, a z Polą...
O dziwo, wszystko w porządku
Musieliśmy przejść przez maraton badań. Z jednej strony mieliśmy na Polę uważać, unikać spotkań z ludźmi, a z drugiej staliśmy w kolejkach do neurologa, okulisty, neonatologa, kardiologa i ortopedy. I wszędzie słyszeliśmy: „Jest zdrowa, za miesiąc kolejna kontrola”. Mamy kalendarz za zakreślonymi wizytami u specjalistów, ale teraz już wiem, że jest dobrze. Pola jest śliczną, grzeczną dziewczynką. Codziennie uczy się czegoś nowego, mówi coś do mnie w swoim języku. I znając życie, powtarza to, co jej tata: „Nie martw się mamo, wszystko będzie dobrze”. Ja też w to wierzę!
Zobacz także: