Reklama

Witka poznałam na studiach. Nie od razu się polubiliśmy, ale w końcu lody zostały przełamane i początkowa niechęć zmieniła się w sympatię, a z czasem miłość, która po czterech latach zaprowadziła nas do ołtarza. Zaraz po ślubie zaczęliśmy starać się o dziecko. Pochodzę z tradycyjnej wielodzietnej rodziny. Witek również miał trzy siostry i żadne z nas nie chciało odkładać na później decyzji o dziecku. Ani poprzestać na jednym potomku.

Reklama

Wydawało mi się, że to takie proste. Kilka chwil przyjemności, potem dziewięć miesięcy oczekiwania, poród i za dwa lata powtórka z rozrywki. Tak to sobie zaplanowaliśmy. Chcieliśmy mieć co najmniej trójkę dzieci. Z góry założyliśmy, że wszystko pójdzie po naszej myśli. Niestety, było inaczej.

Staraliśmy się o dziecko przez kilka miesięcy i nic, zero rezultatów. Byłam gotowa zrobić wszystkie dostępne badania, szalałam i panikowałam, chciałam umawiać nas do najlepszych specjalistów, ale Witek zaprotestował.

– Spokojnie, nie stresuj się tak. Dajmy sobie jeszcze trzy miesiące, a jak się nie uda, to wtedy pójdziemy do lekarza – uspokajał mnie.

Zgodziłam się. I chyba wtedy sobie odpuściłam. Założyłam, że wytrzymam jakoś te trzy miesiące… I już po dwóch spotkała mnie niespodzianka – nie dostałam okresu! Każdy z trzech zrobionych testów ciążowych potwierdził, że tym razem się udało! Myślałam, że z radości oszaleję! Od razu obdzwoniłam znajomych, przyjaciół, rodzinę i z każdym dzieliłam się radosną nowiną. Miałam ochotę wyjść na ulicę i krzyczeć, że będę mamą!

Jeszcze tego samego wieczoru chciałam zamówić wyprawkę i zapas pieluch na pierwsze pół roku! Na szczęście Witek wybił mi ten pomysł z głowy. Z utęsknieniem czekałam na wizytę u ginekologa, którą umówiłam za dwa dni. Chciałam już usłyszeć, że wszystko jest dobrze. Zobaczyć moją maleńką fasolkę na monitorze… Kiedy to nastąpiło, rozpłakałam się. Chociaż tak naprawdę nic na tym ekranie nie rozróżniałam. Lekarz mówił, że to piąty tydzień i dziecko ma jakieś dwa milimetry, ale dla mnie ono już stało się całym światem.

Nie tylko ty cierpisz! Otrząśnij się!

Niestety, moja radość trwała krótko. Zaledwie kilka dni po wizycie u lekarza zaczęłam plamić i odczuwać bolesne skurcze. Zdenerwowana, najszybciej jak mogłam pojechałam na pogotowie, skąd skierowano mnie na badania. Trafiłam na jakiegoś bezdusznego doktora. Zbadał mnie i bezpłciowym głosem oznajmił:

– Przykro mi, doszło do samoistnego poronienia. Zaraz skierujemy panią na oddział, damy leki i wszystko z pani wyleci. A jak trzeba będzie, to wyczyścimy.

Słuchałam go, ale nic do mnie nie docierało. Nie rozumiałam, co ma na myśli. Co ma ze mnie wylecieć? I co, i dlaczego, zamierza czyścić? Moje dziecko? Moje maleństwo? I w taki sposób mówi, że już go nie ma?

– Ale panie doktorze, musi pan spróbować! Na pewno jeszcze nie wszystko stracone! Przecież o siebie dbałam, oszczędzałam się… Od dawna biorę kwas foliowy i witaminy, zdrowo się odżywiam. Uratujcie moje dziecko! Proszę coś zrobić! – denerwowałam się, zaczęłam szlochać.

– Niech się pani uspokoi, nic już nie można zrobić. Co najwyżej podać leki rozkurczowe.

Nie pamiętam dokładnie tego, co działo się później. Wiem, że krzyczałam, płakałam, żądałam, by zbadał mnie inny lekarz. Dopiero jak dali mi jakiś zastrzyk, nieco się uspokoiłam, a po chwili zasnęłam. Kiedy się obudziłam, przy moim łóżku siedział Witek.

– Kochanie, jak się czujesz? Wszystko w porządku? – spytał z troską.

– Co z naszym dzieckiem? Uratowali je? – spytałam nerwowo.

Jego mina mówiła wszystko – wiedziałam, że nie. Zaczęłam płakać. A Witek próbował mnie pocieszać, mówił, że takie rzeczy się zdarzają. Dwadzieścia procent kobiet, które ronią, wie o tym, tak jak ja, a u wielu to następuje, zanim w ogóle zorientują się, że zaszły w ciążę.

Gdzieś miałam te jego statystyki. Takie głupie gadki ani trochę nie koiły cierpienia, tylko jeszcze bardziej mnie rozdrażniały.

– To nie twoja wina, kochanie. Nie załamuj się, nie myśl już o tym. Będziemy mieli jeszcze całą gromadkę dzieci – głaskał mnie po ręce.

Wiem, że chciał mnie pocieszyć, ale z każdym słowem coraz bardziej działał mi na nerwy. Pozbierałam się dość szybko. Już w szpitalu doszłam do wniosku, że po prostu muszę jak najszybciej postarać się zajść w ciążę.

– Koteczku, lekarz mówił, żebyśmy dali sobie co najmniej trzy miesiące spokoju. Twój organizm musi się zregenerować, dojść do siebie…

– A może… dojdziemy razem? Tutaj, teraz…? – kusiłam Witka tak długo, aż dopięłam swego. Wydawało mi się, że jestem już gotowa.

Najlepiej, gdybym od razu mogła być w ciąży!

Kolejny raz dwie kreski zobaczyłam na teście po kilku tygodniach. Znów oszalałam z radości, ale tym razem towarzyszył mi też strach i niepokój. Tym razem powiedziałam o ciąży tylko najbliższym. Brałam witaminy, minerały, oszczędzałam się, a mimo wszystko w dziewiątym tygodniu znów straciłam dziecko! Nie mogłam tego zrozumieć. Dlaczego mnie to spotyka? Inne kobiety nie chcą mieć dzieci, i nie mają żadnego problemu z utrzymaniem ciąży. Nawet jeśli w ogóle o siebie nie dbają, piją, palą, imprezują. Dlaczego akurat ja? Przecież staram się, dbam o siebie…

Po drugim poronieniu kilka miesięcy byłam w depresji, nie chciało mi się wstawać, ubierać, kąpać, jeść… Nic nie miało sensu. Straciłam już drugie dziecko, a wraz z nim także nadzieję, że kiedykolwiek donoszę ciąże. Witek starał się, jak mógł. Pocieszał mnie, wspierał, próbował organizować czas, wypady na weekendy, spotkania z przyjaciółmi. Nic nie pomagało. A on tracił cierpliwość.

– Nie ty pierwsza i nie ostatnia straciłaś dziecko. A pomyślałaś o mnie, do cholery? Ja też je straciłem, i ja także mam uczucia! Wiem, że to boli, wiem, że ci ciężko, ale otrząśnij się wreszcie! Jesteśmy młodzi, jeszcze możemy mieć całą bandę dzieciaków!

Oczywiście nie od razu, ale w końcu się otrząsnęłam. Po roku znów zaczęliśmy starania. Z jednej strony nie mogłam się doczekać kolejnej ciąży, z drugiej panicznie się jej bałam. A jeżeli znów jej nie donoszę? Kiedy zobaczyłam dwie upragnione kreski na teście, płakałam jednocześnie ze strachu i ze szczęścia. Bałam się i cieszyłam. Na wszelki wypadek już podczas pierwszej wizyty poprosiłam o zwolnienie lekarskie.

– Ale to naprawdę nie jest konieczne. Pani praca nie wymaga żadnego wysiłku, a to dopiero piąty tydzień, nie widzę wskazań, ale oczywiście jeśli pani chce… – powiedział lekarz.

Chciałam. Nie widziałam innej możliwości. Od początku prawie cały czas leżałam, na zmianę czytając poradniki dla kobiet w ciąży i młodych mam, oraz oglądając filmy. Witek przed pójściem do pracy biegał po świeże pieczywo, przygotowywał mi śniadanie i herbatę w termosie. Obiady zamawiałam w pobliskiej firmie cateringowej, kolacjami też zajmował się mąż. Jadłam dużo owoców i warzyw.

– Kochanie, czy ty nie przesadzasz? Lekarz mówi, że wszystko jest w porządku, a ciąża to nie choroba. Rozumiem, że musisz się oszczędzać, ale… Ja chodzę do pracy, a wszystko jest na mojej głowie, nie daję już rady! – Witek coraz częściej narzekał.

Jednak bałam się, że jeśli ruszę się z łóżka, znów złapią mnie skurcze i zacznie się plamienie. Czasem wpadała do mnie mama, czasem przyjaciółka. Pomagały mi ogarnąć dom i załatwić bieżące sprawy. Raz na dwa tygodnie przychodziła pani z agencji sprzątającej i gruntownie się wszystkim zajmowała. W efekcie miałam w domu bardziej posprzątane niż przed ciążą!

Coraz bardziej się zadręczałam

Kiedy minęły pierwsze trzy miesiące, nieco się uspokoiłam. Ale nadal przesadnie o siebie dbałam. Z każdym kolejnym dniem radość stawała się coraz większa, ale strach nie ustępował. Przeczytałam chyba wszystkie poradniki dla przyszłych mam. I czekałam. Wreszcie nadszedł moment, w którym poczułam skurcze. Pojechaliśmy do szpitala. Wszystko miałam teoretycznie przećwiczone – oddechy, skurcze, pozytywne myślenie… Niestety, nic nie poszło zgodnie z planem. Podczas porodu wdały się komplikacje, musieli zrobić mi cesarskie cięcie. Byłam załamana.

Chciałam rodzić naturalnie, przecież to takie ważne dla więzi między matką a dzieckiem! I oczywiście zdrowsze! Chciało mi się płakać z bezsilności. Czułam się okropną matką, nie potrafiłam nawet urodzić siłami natury swojego pierwszego, długo wyczekiwanego dziecka…

Marysia była cudowna! Śliczna, różowiutka, miękka i pachnąca. Pokochałam ją całym sercem! Niestety, kolejne dni wpędzały mnie w coraz większe poczucie winy. Nie miałam pokarmu! Dostawiałam małą do piersi, ale ssała, ssała i nic. Denerwowała się przy tym, płakała. Położne zaczęły podawać jej mleko. Nie chciałam się na to zgodzić. Protestowałam, pytałam, czy nie słyszały, że pokarm matki jest najzdrowszy.

– Oczywiście, że to wiemy. Ale na razie nie ma pani pokarmu. Dziecko ma umrzeć z głodu? Proszę przestać się stresować, to może jutro będzie pani miała pokarm…

Tak się jednak nie stało. Ani następnego dnia, ani nigdy. Marysię musiałam więc karmić jakąś sproszkowaną breją zamiast wartościowym mlekiem matki. Bałam się też, jak to wpłynie na nasze przyszłe relacje. Tyle czytałam o tym, że karmienie piersią wytwarza więź między matką a dzieckiem, że jest ważne i istotne w całym procesie rozwoju i kształtowaniu psychiki dziecka. A ja – nie dość, że nie mogłam jej sama urodzić, to jeszcze nie mogę naturalnie karmić!

– Daj spokój, wiesz ile osób wybiera cesarkę i sztuczne mleko z wygody? Ty nie miałaś wyjścia, musiałaś to zrobić, by Marysia urodziła się i rosła zdrowa, a chyba to jest najważniejsze, prawda? – przekonywali mnie wszyscy, z Witkiem na czele.

Ja jednak wiedziałam swoje i dalej się obwiniałam. Postanowiłam zrekompensować wszystko Marysi na tyle, na ile będę w stanie. Poświęcałam jej każdą wolną chwilę, mówiłam do niej, puszczałam jej muzykę klasyczną, czytałam i śpiewałam. Stymulowałam jej rozwój najróżniejszymi bodźcami – od obrazków kontrastowych, poprzez zabawy dźwiękonaśladowcze, aż do jogi dla mam i niemowlaków. Robiłam wszystko, i niemal 24 godziny na dobę byłam dla Marysi. Kiedy spała – czytałam jej lub śpiewałam. Gdy czuwała – karmiłam ją i nosiłam na rękach. Im była starsza, tym więcej wymagała uwagi i poświęcenia.

Niestety, nikt mnie nie rozumiał. Teściowa pukała się w czoło, mama wyzywała mnie od wariatek i dziwaczek, a znajomi i rodzina dziwnie na mnie patrzyli i podśmiewali się pod nosem. Najbardziej jednak narzekał Witek.

– Czy ty nie widzisz, że wszyscy się z ciebie śmieją? Co ty wyprawiasz?

– To niech tu nie przychodzą! Nikt ich nie zaprasza! – odgryzałam się. – Robię to wszystko dla naszej Marysi, chcę, żeby była szczęśliwa i żeby dobrze się rozwijała!

– A gdybyś nie puszczała jej podczas snu tego rzępolenia i nie czytała bez sensu bajek, których i tak nie słyszy i nie rozumie, byłaby nieszczęśliwa? Większość dzieci tak się wychowuje i rosną, rozwijają się bez problemu!

– Ale Marysia nie jest większością! Ona jest wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju! – kończyłam te dyskusje i dalej robiłam swoje.

Nie dawałam sobie nic wytłumaczyć

Coraz częściej kłóciłam się z Witkiem. Nie rozumiał mnie, chyba nawet nie próbował. I jeszcze miał pretensje, że wieczorami nie ubieram się w koronki i nie odstawiam dla niego striptizu! A przecież musiałam poczytać Marysi, potem wyparzyć wszystkie butelki, smoczki, wygotować i wyprasować ubranka… Padałam na twarz przed północą, a o szóstej rano już byłam na nogach, w międzyczasie wstając do Marysieńki – wystarczyło, że zakwiliła, a już przy niej byłam!

– Zgłupiałaś do reszty! Nikomu nie pozwalasz dotknąć Marysi, bo to dla niej zbyt silne bodźce. Nawet ja nie mogę przytulić własnego dziecka, dopóki się nie wykąpię – koniecznie w szarym mydle – i nie założę świeżo wypranych ubrań. To jest nienormalne! Tylko spójrz na siebie, wyglądasz jak zombie. Prawie nie śpisz, prawie nie jesz, bo ciągle skaczesz nad łóżeczkiem! Zadbaj wreszcie o siebie – denerwował się Witek. – I zastanów się, gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla mnie? Dla nas… Przecież jesteś nie tylko matką, ale też kobietą i żoną. Odsunęłaś mnie od siebie całkowicie. Odkąd dowiedziałaś się o ciąży, nie pozwoliłaś się dotknąć, a po porodzie kochaliśmy się chyba tylko cztery razy! Jestem facetem! Mam swoje potrzeby, tęsknię za tobą…

Nie rozumiałam, jak on może być takim egoistą i myśleć tylko o sobie i o seksie. Czy to było teraz najważniejsze? Przecież tak się starałam. Robiłam wszystko, by nasze dziecko było szczęśliwe. Rzeczywiście, nie miałam czasu dla męża. Gdy próbował się do mnie zbliżyć, zbywałam go, mówiąc, że jestem zmęczona, że teraz nie mam siły albo czasu. Ale to nie były wymówki, tylko czysta prawda. Marysia miała pół roku, bardzo mnie potrzebowała. Dlaczego on, nie dość że mnie nie doceniał, to jeszcze krytykował? Nie mogłam tego zrozumieć…

Kiedy Marysia skończyła roczek, Witek zaczął przebąkiwać o moim powrocie do pracy.

– Jakiej pracy? Dziecko musi być z mamą co najmniej przez pierwsze trzy lata! To jest niezwykle ważne. Przecież nie przymieramy głodem, stać nas na to, żebym wzięła urlop wychowawczy! – zdenerwowałam się.

Nie wyobrażałam sobie, żebym miała oddać naszą księżniczkę pod opiekę innej kobiety albo, nie daj Boże, do jakiegoś żłobka, gdzie wśród tylu dzieci nikt nie poświęciłby jej wystarczającej uwagi i należycie nie przypilnował. Mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące. Kiedy Marysieńka skończyła trzy lata, Witkowi udało się mnie namówić, bym wróciła na pół etatu do pracy, a małą zapisała na pięć godzin dziennie do przedszkola. Byłam przerażona i do ostatniego dnia chciałam z tego zrezygnować i zmienić zdanie. Klamka jednak zapadła.

I wtedy zaczęły się schody. Nie zgadzałam się z wieloma sprawami, z zasadami i postępowaniem opiekunek. Notorycznie chodziłam do dyrekcji ze swoimi uwagami. Ciągle słyszałam, że nie mam racji, że placówka jest dobrze zorganizowana i przystosowana. Sugerowano mi, że problem leży po mojej stronie. Byłam oburzona! Niestety, nie mogłam liczyć na męża. Opowiedział się po stronie przedszkola. Nasze relacje stawały się coraz gorsze. Bardzo się na nim zawiodłam. Nie dość, że sam nic dla Marysi nie robił, to jeszcze podważał moje zdanie!

Po trzech miesiącach podjęłam decyzję. Nie pozwolę, by ktoś niweczył moje starania i osiągnięcia. Zwolniłam się z pracy i wypisałam Marysię z przedszkola – wbrew protestom całego najbliższego otoczenia. Wtedy Witek nie wytrzymał.

– Mam tego dość! Niszczysz wszystko: siebie, mnie, naszą rodzinę. Marysię też! Popatrz na nią i posłuchaj, co się do ciebie mówi. Nawet w przedszkolu zwracali ci na to uwagę. Mała jest zamknięta w sobie, wycofana, nie ma w niej dziecięcej beztroski i radości. Jest taką starą malutką, to przez ciebie! A ma przecież dopiero trzy lata…

Krzyczał na mnie tak, jak nigdy wcześniej. Robił mi straszne wyrzuty. Mówił, że unieszczęśliwiam Marysię, że jej szkodzę. I że przeze mnie nasza rodzina przestała istnieć.

– Odchodzę od ciebie, rozumiesz?! Nie będę dłużej na to patrzył. Odchodzę i zamierzam walczyć w sądzie o prawo do opieki na małą! I jestem pewien, że każdy psycholog, biegły sądowy, czy w ogóle każdy normalny człowiek, będzie po mojej stronie!

Dzisiaj wiem, że to wszystko moja wina

Byłam przerażona. Nigdy go takiego nie widziałam! Bałam się męża i tego, co mówił. A jeśli rzeczywiście będzie chciał mi zabrać Marysię? A jeśli… jeśli mu się uda? Wpadłam w panikę, dosłownie nie mogłam oddychać… To był chyba pierwszy moment otrzeźwienia. Zaczęłam spokojnie wszystko analizować, umówiłam się też na rozmowę z psychologiem. Początkowo negowałam wszystko, co pani doktor mówiła, nie zgadzałam się z nią. Ale po kilku spotkaniach zaczęłam patrzeć na wszystko z innej strony i powoli zauważać swoje błędy, a także przyznawać innym rację.

Dzisiaj Marysia ma prawie pięć lat, chodzi do publicznego przedszkola, nie słucha muzyki klasycznej i czasem – jak każde normalne dziecko – ogląda w telewizji bajki. Widzę, jak wiele błędów popełniłam. Wiem, że chcąc ją uszczęśliwić, po prostu jej szkodziłam. Teraz daję jej więcej swobody, dzieciństwa i normalności. Próbuję naprawić to, co zepsułam.

Mojego małżeństwa niestety nie udało mi się naprawić, chociaż bardzo tego chciałam. Rozwiedliśmy się rok temu. Witek stara się spędzać z Marysią dużo czasu, często ją odwiedza, czasem zabiera na popołudnia i weekendy. Nie mogę sobie wybaczyć, że byłam taka zaślepiona, i że tak zatraciłam się w chęci bycia perfekcyjną matką. Płacę za to bardzo wysoką cenę. Straciłam męża, część rodziny i znajomych też się ode mnie odwróciła.

Magda, 35 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Miałam oddać szpik swojemu siostrzeńcowi, kiedy… zaszłam w ciążę. Musiałam dokonać przerażającego wyboru”
  • „Mój mąż myślał tylko o pracy i pieniądzach. Doszło do tego, że nasz syn chciał mu… zapłacić, żeby spędzał z nim czas”
  • „Rodzice nigdy się mną nie interesowali. Zarabiali góry pieniędzy i myśleli, że to wystarczy. Pozwałam ich o alimenty”
Reklama
Reklama
Reklama