Reklama

Był październikowy wieczór 2011 roku. Wracałam z pracy. Wysiadłam na opustoszałym o tej porze przystanku i znaną od lat trasą poszłam do domu. Przechodziłam obok nieczynnego sklepu, gdy drogę zagrodził mi jakiś obcy facet i z całej siły uderzył mnie pięścią w twarz. Upadłam na pojemnik z piachem i poczułam tak mocne kopnięcie w brzuch, że straciłam oddech.

Reklama

Torebkę, biżuterię i zakupy w myślach spisałam na straty, lecz nie o to chodziło napastnikowi. Typ brutalnie podniósł mnie za włosy i zaciągnął do altanki śmietnikowej. Zaczęłam wołać o pomoc, lecz natychmiast zostałam uciszona. Facet okładał mnie z całej siły, dopóki nie straciłam przytomności. I tylko za tę chwilową nieświadomość jestem dziś wdzięczna Bogu…

Nie wiem, ile to trwało – czy kwadrans, czy godzinę. Obudziły mnie ból i zimno. Leżałam cała zabłocona i w podartej odzieży na brudnym piachu. Obok moja torebka i rozsypane zakupy. Usiłowałam się podnieść, jednak byłam na to zbyt obolała. Po kilku próbach udało mi się wstać i dowlec się na postój taksówek.

Następną rzeczą, jaką pamiętam, było zwielokrotnione echo kroków w szpitalnym korytarzu. Sanitariusze szybko mnie gdzieś wieźli na specjalnym wózku. Słyszałam, jak szeptali między sobą z przerażeniem. Badania wykazały wstrząśnienie mózgu, złamane żebro i liczne obrażenia intymnych części ciała.

Nie pozwolili mi na zabieg, są wierzący

Młody lekarz podczas obchodu nie rozmawiał ze mną, oficjalnym tonem zadawał jedynie niezbędne pytania. Chyba czuł się skrępowany, bo nie patrzył mi nawet w oczy. Z kolei policjant prowadzący śledztwo wypytał szczegółowo o przebieg zajścia. Pragnęłam mu o tym opowiedzieć i… nie byłam w stanie. Dukałam tylko pojedyncze słowa i nieudolne zdania.

– Szok pourazowy. Potrzebna pani pomoc psychologa. Przyjdzie jutro – przełożona pielęgniarek wzięła sprawy w swoje ręce.

Wybąkałam cicho zgodę i czekałam pełna nadziei. Tak bardzo chciałam wyrzucić z siebie ten strach, upokorzenie i wstręt do własnego ciała! Tak bardzo pragnęłam, by ktoś mnie zrozumiał, wytłumaczył, pocieszył…

Rano ujrzałam przy swoim łóżku elegancką młodą kobietę pachnącą dobrymi perfumami. Założywszy nogę na nogę, przystąpiła do zadawania pytań. Była sympatyczna, kulturalna, miała dobre chęci, lecz mnie przemknęła przez głowę myśl, że taka lala nic nie wie o życiu, a w ogóle to wstyd mówić jej o tym, co mnie spotkało. Czułam się przy niej głupia i brudna.

Znowu zacięłam się w sobie i nie odpowiadałam. Odwróciłam się po prostu do ściany.

– Pani Anetko, bardzo chcę pani pomóc, ale w ten sposób nie dojdziemy do niczego. Proszę się nie obawiać, wszystko, co pani powie, zostanie między nami – przekonywała mnie wiele razy młoda psycholożka.

W końcu dała za wygraną. Sądziłam, że już nigdy i z nikim nie będę rozmawiać o tym wszystkim szczerze i otwarcie…

Po wyjściu ze szpitala przez dwa tygodnie nie wychodziłam z domu. Nie odbierałam telefonów. Nie wpuszczałam nikogo do własnego mieszkania, nawet najbliższej rodziny i przyjaciół. Całe dnie spędzałam w łóżku, mając za towarzystwo jedynie kota.

Potem zorientowałam się, że jestem w ciąży

Nie chciałam tego dziecka. Nie chciałam nawet myśleć o tym, że wewnątrz mnie wciąż jest i rośnie – rozwija się – część tamtego potwora… Pragnęłam zmusić się do normalnego życia, do pracy, do spotkań z przyjaciółmi. Ze wszystkich sił starałam się zapomnieć o moim dramacie.

Nie otrząsnęłam się po przebytym szoku i byłam tak skołowana, że dopiero w czwartym miesiącu wpadłam na pomysł przeprowadzenia aborcji. Powiedziałam o tym rodzicom.

– Chyba nie mówisz poważnie – rzekł ojciec. – Nie ma takiej opcji, przecież jesteśmy wierzący.

– Gdybyś wracała z pracy inną drogą, nikt by cię nie zgwałcił, a my… My nie musielibyśmy być dziadkami bękarta! – dodała porywczo mama.

Łzy zakręciły mi się w oczach.

– Córciu, wybacz mamie, bardzo to przeżywa – tłumaczył mi ojciec. – Ale teraz za późno na pretensje, wyrzuty, a dziecko nie jest niczemu winne. Pomożemy ci je wychować. Wszystko się ułoży, zobaczysz – łagodził.

Nie rozumieli mnie. Nie chcieli zrozumieć. W ich mniemaniu sama byłam sobie winna.

Pomyślałam wtedy, że i tak usunę ciążę, lecz czas płynął, biłam się z myślami i nadal nie potrafiłam zmusić się do działania.

W końcu zrobiło się na tyle późno, że żaden lekarz nie podjąłby się zabiegu. Urodziłam.

Cieszy się, wyciąga do mnie rączki…

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam swojego synka, poczułam złość. Gdybym była odważniejsza, chyba bym go udusiła. Przestraszyłam się tych złych emocji. Tłumaczyłam sobie, że na pewno miną. Miałam nadzieję…

Rodzice, o dziwo, szybko się zakochali w małym Adrianku i przestali go nazywać bękartem. Za to mnie nie opuszczała nienawiść. Karmiąc synka, byłam coraz bardziej wściekła. Z czasem złość przerodziła się w zimną obojętność. Czułam się tak, jakby ktoś wrzucił mnie do pralki i wyprał ze wszystkich emocji. Kiedy tylko mogłam, oddawałam Adriana pod opiekę matce. Nie mogłam go znieść.

Jego, a może myśli, że tak naprawdę jest błędem w moim planie życiowym. Niechcianym prezentem od losu. Podrzutkiem.

Jeszcze ze szpitala zadzwoniłam do kilku domów dziecka. Udając, że mówię w imieniu koleżanki, pytałam o warunki oddania synka. Rozważałam też zrzeczenie się praw rodzicielskich na rzecz małżeństwa pragnącego zaadoptować Adriana.

Powiedziała mi o nim w tajemnicy jedna z pielęgniarek.

– Aneta, co ci strzeliło do głowy? Adopcja? W końcu jesteśmy porządnymi ludźmi! – krzyknął na tę wieść ojciec.

– Naszego wnuka mieliby wychowywać obcy ludzie?! – zawtórowała mu oburzona mama.

Wściekałam się na siebie, że nie umiem sprzeciwić się rodzicom, ale kilka życzliwych koleżanek przemówiło mi do rozsądku.

– Czas leczy rany, przekonasz się – twierdziła Joasia.

– Otóż to. Nie myśl za dużo. Po prostu zostaw sprawy własnemu biegowi. Dla ciebie też kiedyś zaświeci słońce – powtarzała uroczyście Marzena.

Dzięki ich słowom zaczęłam się powoli dostosowywać do sytuacji. „Co się stało, to się nie odstanie. Muszę pogodzić się

z losem” – myślałam.

W obecności synka wciąż jednak czułam się nieswojo i przypominał mi się tamten koszmar.

Powinnam skorzystać z fachowej pomocy

Adrian ma dziś pół roku. Jest zdrowym, pogodnym dzieckiem. Dotychczas nie miałam z nim żadnych większych kłopotów.

Uśmiecha się od rana do wieczora. Ilekroć pochylam się nad nim, wyciąga rączki i cieszy się jak na widok anioła… Zupełnie jakby on sam postanowił wynagrodzić mi koszmar, przez który znalazł się na tym świecie.

Staram się, naprawdę się staram, ale nadal nie umiem się pogodzić z istnieniem Adriana. To tkwi we mnie jak nabrzmiewający wrzód. Mam świadomość, że on jest tragiczną pomyłką. Przecież gdybym mogła cofnąć czas, nie byłoby go na świecie.

Nie umiem kochać własnego dziecka… Kiedy ssie moją pierś, odwracam wzrok. Czuję złość, czasem bezsilność i smutek.

Niedawno moja mama przyniosła ulotkę ośrodka pomocy psychologicznej. Podała mi ją bez słowa komentarza, a potem po prostu mnie przytuliła.

Jeszcze nie wiem, czy tam pójdę. Jednak wiem, że mimo wszystko chciałabym nauczyć się kochać syna. Pójść do jego pokoju, przytulić go, przygarnąć do serca. Czy miłości można się nauczyć? Czy da się wyrwać z serca drzazgę cierpienia?

Aneta, 20 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Mój syn zachorował na białaczkę. Musiałam odnaleźć wakacyjną miłość, bo tylko on mógł uratować moje dziecko"
  • „Zadłużyliśmy się na 100 tys. zł, a in vitro nie zadziałało. Popadłam w depresję. Straciłam już nadzieję na bycie mamą"
  • „Nie planowałam dzieci, ale kiedy dowiedziałam się, że nie mogę ich mieć, wpadłam w rozpacz"
Reklama
Reklama
Reklama