„Zadłużyliśmy się na 100 tys. zł, a in vitro nie zadziałało. Popadłam w depresję. Straciłam już nadzieję na bycie mamą"
„Nie chciało mi się żyć! Nie mogłam chodzić do pracy. Po kilku tygodniach lekarz rozpoznał u mnie depresję. Nie liczyłam już na nic, na żaden cud! Los nas widocznie postanowił doświadczyć brakiem dziecka i po kolei odbierał nam każdą możliwość. To mąż namówił mnie na wizytę w ośrodku".
- redakcja mamotoja.pl
Trzy lata po ślubie okazało się, że mam problemy z zajściem w ciążę. Lekarz był z nami szczery i powiedział, że kuracja hormonalna nie da efektów. Spróbowaliśmy. Niestety, miał rację.
Cztery lata po tej diagnozie zrozumieliśmy, że pozostaje nam jedynie metoda in vitro. Wiele o niej słyszeliśmy i czytaliśmy rozmaite relacje o dzieciach poczętych tą drogą. Także to, że niektórzy nazywają je „dziećmi Frankensteina”.
Wiem, że można przed ludźmi ukryć, iż do zapłodnienia doszło taką drogą, ale przed najbliższą rodziną? Nie wyobrażałam sobie, że nie zwierzę się z tego ukochanym rodzicom, ale bałam się, jak to przyjmą.
Przyjęli wspaniale! Mało tego – sprzedali swój samochód, aby wesprzeć nas finansowo.
– Tata ma kłopoty z prowadzeniem, auto nie będzie nam potrzebne – twierdziła mama, chociaż podejrzewaliśmy, że nie jest to prawda.
Po prostu marzyli o wnuku, i tyle
Oddaliby ostatnie pieniądze, aby się nim cieszyć! Podobnie jak my z Frankiem. Zaczynając swoje zmagania z in vitro, nie sądziłam, że te „ostatnie pieniądze” dość szybko staną się prawdą… Jedno sztuczne zapłodnienie, wraz z hormonami i lekami, które przygotowują do niego organizm, kosztuje bowiem około dziesięciu tysięcy złotych! I nie ma żadnej pewności, że zajdzie się w ciążę.
Mnie się to nie udało. Ani za pierwszym, ani za drugim i trzecim razem. Czwarty zabieg był ostatnim, na który mieliśmy pieniądze. Niestety, również był nieudany.
Załamałam się! Tak strasznie pragnęłam maleństwa i nie rozumiałam, dlaczego los mi go odmawia.
– Kochanie, będziemy próbowali aż do skutku! – obiecał mi mąż.
Ale za co? Wiedziałam, że już nie mamy zaoszczędzonych pieniędzy. Tymczasem pewnego dnia Franek przyszedł do domu z jakimiś broszurkami.
– Kredyt? – zdziwiłam się, czytając ulotki. – Na co chcesz wziąć kredyt?
– Na nasze dziecko, kochanie…
Zapłodnienie in vitro mogliśmy podciągnąć pod kredyt „na leczenie” i uzyskać bardzo korzystne oprocentowanie.
I tak zaciągnęliśmy kredyt. Najpierw jeden, potem drugi… Mijały miesiące, lata, nasze zadłużenie rosło i rosło! A dziecka wciąż nie było.
– Żałujesz, że wzięliśmy te pożyczki? – zapytał mnie pewnego dnia mąż.
– Nie. Miałabym sobie wiele do zarzucenia, gdybyśmy ich nie wzięli – stwierdziłam. – Jakoś je spłacimy. W końcu odpadają nam poważne wydatki.
– Jakie? – nie zrozumiał Franek.
– Na dziecko, którego nadal nie mamy i chyba już nie będziemy mieli! – rozpłakałam się przybita tą prawdą.
W klinice straciliśmy prawie 100 tysięcy złotych i wszelką nadzieję na to, że kiedykolwiek zostaniemy rodzicami. Czułam, że kolejne zabiegi są bez sensu, a poza tym już naprawdę nie mieliśmy pieniędzy! Musieliśmy przerwać zaciąganie pożyczek, zanim wpadniemy w pętlę kredytową. Wydawało się nam, że przerwaliśmy współpracę z bankiem w dobrym momencie…
Powiedziała, że jesteśmy idealnymi kandydatami
Po jakimś czasie zaczęliśmy rozmawiać z mężem o adopcji. Nie od razu mogłam się pogodzić z tym, że moje dziecko mogłoby mieć obcych rodziców. Ale kiedy już zaczęliśmy mówić o przysposobieniu, wydało mi się to najcudowniejszym pomysłem na świecie!
Zaczęłam marzyć o adoptowaniu maleństwa i wreszcie poczułam, że wychodzę z psychicznego dołka!
Teraz bowiem mój organizm nie mógł mi już zrobić żadnej paskudnej niespodzianki, nic już od niego nie zależało. Było mi wszystko jedno, czy będzie to chłopiec, czy dziewczynka, małe czy duże. Pragnęłam mieć dziecko, tylko to wtedy się dla mnie się liczyło.
Rozpoczęliśmy z Frankiem procedurę adopcyjną. Dyrektorka ośrodka, do którego się zgłosiliśmy, kazała nam wypełnić odpowiednie papiery i już po ich wstępnym przejrzeniu stwierdziła, że wydajemy się idealnymi kandydatami na rodziców.
– Cała procedura nie powinna w państwa przypadku zająć więcej niż kilka miesięcy – zrobiła nam nadzieję.
Zadzwoniła już po miesiącu! Nie mogłam uwierzyć własnym uszom, gdy powiedziała, że musi się z nami spotkać.
– To już! – krzyczałam w euforii do Franka. – Będziemy mieli dziecko!
Jechaliśmy do ośrodka jak dwoje smarkaczy, którym pozwolono pogrzebać w worku świętego Mikołaja i wybrać sobie najfajniejsze prezenty. Tymczasem wiadomość, która na nas czekała, trafiła nas jak obuchem w głowę!
– Niestety, musimy odmówić państwu adopcji, bo macie za wielkie zadłużenie w banku – usłyszeliśmy. – Zachodzi obawa, że nie będzie was stać na wychowanie dziecka!
– Ale my te pieniądze pożyczaliśmy na leczenie niepłodności! – wykrzyknęłam, żeby kobieta nie myślała, że roztrwoniliśmy fortunę na głupoty.
Fakt, zdarzyła nam się ostatnio przykra sprawa. Franek stracił pracę i wprawdzie znalazł inną, lecz gorzej płatną. Ale przecież nie byliśmy nędzarzami!
– Pomagają nam rodzice – nadmieniłam nieśmiało.
Dyrektorka jednak rozłożyła ręce.
– Nie możemy wziąć pod uwagę zarobków rodziny. Liczą się tylko finanse kandydatów na rodziców – wyjaśniła.
Nie wiem, czy jej było smutno z tego powodu, że nam odmawia. Może każdej parze, która się stara o dziecko, mówiła, że będą wspaniałymi rodzicami?
– Pieniądze to nie wszystko! – powiedziałam z goryczą. – Czy już nie liczy się miłość, którą możemy dać dziecku?
– Przykro mi – zakończyła rozmowę.
Wyszłam z jej gabinetu, zanosząc się płaczem. Nawet się nie obejrzałam, nie chciałam zobaczyć w jej oczach współczucia. Albo, co gorzej, obojętności.
Następne tygodnie były dla mnie prawdziwym koszmarem!
Nie chciało mi się żyć! Nie mogłam chodzić do pracy. Po kilku tygodniach lekarz rozpoznał u mnie depresję.
Całą odpowiedzialność za dom i nasz związek musiał wziąć na siebie Franek. A przecież on także był w rozpaczy.
Nie liczyłam już na nic, na żaden cud! Los nas widocznie postanowił doświadczyć brakiem dziecka i po kolei odbierał nam każdą możliwość.
Gdyby nie mąż, nie poszłabym do ośrodka
Nie mogłam patrzeć na dziecięce wózki, płakałam na widok kobiet w ciąży. Wielokrotnie błagałam Franka, aby ode mnie odszedł, i znalazł sobie inną kobietę, dzięki której zostanie ojcem.
– Zrozumiem, jeśli zażądasz rozwodu – zapewniałam go, ale za każdym razem zamykał mi usta pocałunkiem
i mówił, że na całym świecie kocha tylko mnie jedną.
– Zobaczysz, jeszcze los się odmieni! – zapewniał mnie.
Denerwował mnie ten jego optymizm! Ja już nie liczyłam na nic! Kiedy więc znowu zadzwoniła do nas ta sama dyrektorka, która odmówiła nam dziecka, byłam pewna, że telefonuje tylko po to, aby w jakiś sposób nam dokopać! I nawet nie miałam zamiaru do niej jechać, mimo że o to poprosiła.
Franek mnie jednak namówił, choć przecież nie mógł wiedzieć, o co chodzi. Dyrektorka wprowadziła nas do gabinetu i starannie zamknęła za sobą drzwi, po czym powiedziała nieco konspiracyjnym szeptem:
– Proszę państwa, jest jedna szansa na to, abyście adoptowali dziecko. Mianowicie adopcja ze wskazaniem. Jeśli jakaś matka postanowi wskazać was jako osoby, które powinny adoptować jej dziecko, nie będę miała nic do tego. Ani sąd, który wtedy błyskawicznie przeprowadzi sprawę.
– Łatwo powiedzieć, ale skąd my weźmiemy taką matkę? – opowieść tej kobiety wydała mi się jakąś abstrakcją!
Frankowi chyba też.
Popatrzyliśmy po sobie bezradnie, a wtedy usłyszeliśmy od dyrektorki:
– Ja mam taką matkę…
Nie wierzyłam własnym uszom! Ktoś chce oddać swoje nowo narodzone dziecko? I to właśnie nam?
– Ta dziewczyna jest nieletnia. Została wyrzucona z domu z przykazaniem, że może wrócić tylko sama, bez dziecka. Ona nie ma wyjścia, a nie bardzo chce zostawić malucha w domu dziecka. Marzy o tym, aby miał dobry, kochający dom. Dlatego zaproponowałam jej, że poznam ją z wami… Jeśli jej się spodobacie, powierzy wam swojego synka – wyjaśniła nam dyrektorka.
– Synka… – powtórzyłam cicho.
To były dla mnie najtrudniejsze chwile w życiu, to spotkanie z mamą małego Adasia. Denerwowałam się przed nim bardziej niż przed maturą! Czy wypadniemy z Frankiem dobrze? Czy nas zaakceptuje, czy znienawidzi? Nie przeżyłabym kolejnego rozczarowania!
Na szczęście los się wreszcie do nas uśmiechnął – Monika nas zaakceptowała. I tym sposobem w przyśpieszonym tempie, w ciągu dwóch miesięcy staliśmy się rodzicami małego Adasia. Mój synek ma teraz dwa latka.
Jeszcze nie wie, że jest adoptowany, ale nie zamierzamy tego przed nim ukrywać. Dowie się prawdy, jak tylko będzie w stanie ją zrozumieć. Jego biologiczna mama na razie postanowiła zniknąć z życia dziecka i zapomnieć o nim. Uznała, że tak jej będzie lżej żyć. Ale nie będziemy bronili jej spotkań, jeśli zmieni zdanie. Zawdzięczamy jej bowiem tak wiele! Naszego ukochanego synka!
Dagmara, 31 lat
Czytaj także:
- „Nie planowałam dzieci, ale kiedy dowiedziałam się, że nie mogę ich mieć, wpadłam w rozpacz"
- „Ojciec bił mnie odkąd pamiętam. Całą złość trzymałam w sobie, aż coś we mnie pękło i... uderzyłam 4-letnią córkę"
- „Narzeczony chciał zrobić ze mnie inkubator. Zmuszał mnie do ciąży, mimo że nigdy nie chciałam być matką"