Telefon o dziewiątej wieczorem z nieznanego numeru? Już bez przesady! Ktoś jednak wciąż próbował się dodzwonić i Mariusz stwierdził, że albo wyciszam sygnał, albo odbieram, bo on nie może oglądać meczu.
– Bernadka, to ty, dziecko?! – mało nie popękały mi bębenki.
Tylko babcia Zosia używała jeszcze tej formy mojego imienia.
– Ja, babciu – powiedziałam. – Masz nowy telefon?
– Od Waci Malinowskiej dzwonię, to małe cholerstwo znów mi się zepsuło
– sapnęła ze złością. – Musisz, Bernadka, przyjechać.
– Wiem przecież, babciu – roześmiałam się. – Za tydzień, na wesele.
– Nie, na pogrzeb. W środę jest.
– Ciocia Ala umarła? – coś ścisnęło mnie za gardło, nie tyle z żalu, co z przerażenia, że babcia zostanie bez opieki.
– Ala? No co ty, dziecko, Ali kijem nie dobije… Malwinka miała wypadek. Takie nieszczęście… Halo, halo, jesteś tam?! – wrzasnęła. – Bernadka! Przerwało nam – usłyszałam, jak mówi, pewnie do Malinowskiej. – Dziadostwo, i tyle. Wszystko na psy schodzi.

Reklama

Siedziałam jak skamieniała, bezmyślnie gapiąc się na plecy Mariusza i jego ramię podnoszące regularnie do ust butelkę z piwem. Przed nim, na ekranie, żółci i błękitni gonili za piłką po zielonym boisku.
– Zjemy coś? – przypomniał sobie o moim istnieniu. – Halo, tu Ziemia do Berni… Jajecznicę może?
– To sobie zrób – wzruszyłam ramionami. – Ja wracam do siebie.
– O co chodzi? Miałaś zostać na noc.
– Zmieniłam zdanie – już wkładałam płaszcz w przedpokoju.
Marcin z jękiem zawodu oderwał się wreszcie od telewizora.
– Chodzi ci o to, że oglądam? Przecież wiedziałaś, że dziś jest mecz.
– O nic mi nie chodzi, Mariusz – odepchnęłam jego rękę. – To nie ma z tobą nic wspólnego! – krzyknęłam już ze schodów.

Może by miało – pomyślałam, gdy pierwszy powiew zimnego wiatru dopadł mnie natychmiast po wyjściu na dwór. – Może by miało, gdybyś był trochę bardziej skupiony na mnie…
A może i nie.

To musiało zdarzyć się wczoraj – myślałam potem, leżąc we własnej wannie. Szóstego grudnia.

Wolne i szczęśliwe

Takie zabawne wydawało nam się kiedyś umrzeć dokładnie w dzień Świętego Mikołaja. Przymknęłam oczy i zobaczyłam przed sobą piegowatą buzię Malwiny.

Zobacz także

– He, he, ale wymyśliła, lepiej niż rózgę! – wciąż dźwięczał mi w uszach śmiech przyjaciółki.

W dzieciństwie każde wakacje spędzałam u babci na Mazurach. Mama sarkała, uważała, że tam dziczeję, i wciąż próbowała forsować inne pomysły, ale ani kolonie, ani obóz harcerski, ani nawet wspólne wczasy w Chorwacji z drugą babcią nie mogły konkurować z leniwymi dniami nad jeziorem. Poza tym, we wszystkich tych „lepszych” miejscach nie było Malwiny. Widywałyśmy się raz do roku, za każdym razem starsze, a jednocześnie wciąż takie same, jakby osobny czas wcale się nie liczył. Przyjeżdżałam i najpóźniej po godzinie w oknie pojawiały się ruda głowa ostrzyżona „na chłopaka” i roześmiane zielone oczy.

– To jak, lecimy? Wiem, gdzie ci z wyspy chowają łódkę! – padała taka lub podobna propozycja.
Z nią można było przewidzieć tylko jedno: na pewno nie będzie nudno.

Tamtego lata wkręciłyśmy się w udawanie detektywów rozwiązujących kryminalną zagadkę baraniej głowy, którą znalazłyśmy w szuwarach nad jeziorem. W końcu, gdy po tygodniu męczącego śledztwa w polu podejrzeń pozostał tylko stary Marcel i zapachniało nudą, odkryłyśmy nowy, bombowy obiekt: do domu po starej Wierzbickiej sprowadziła się tajemnicza kobieta.

– Nie jest tajemnicza, przestańcie cudować – zgasiła nas babcia, gdy wzięłyśmy ją w krzyżowy ogień pytań. – Zwykła malarka czy coś takiego. Wynajęła chałupę na rok, a Wierzbickim na rękę, bo i tak na razie nie mogą sprzedać przez sprawy spadkowe. Żeby wasza noga tam nie postała, bo ostrzegam… Wezmę urlop i zagonię do roboty!
– „Zwykła malarka”– prychnęła Malwina. – Ale powiedziała! Że niby u nas we wsi same malarki!
– Ale ona przyjechała już po baranim łbie – przypomniałam, trochę obawiając się gróźb babci. – Nie ma poszlak…
– Tego nikt nie wie, dopóki nie zbadamy sprawy – ucięła Malwina.

Może gdyby tamtego lata była lepsza pogoda i siedziałybyśmy nad jeziorem od rana do nocy, albo, dla odmiany, waliłoby żabami, tak że człowiek nie mógłby nosa spod dachu wystawić… Może wtedy wciąż szykowałabym się na ślub przyjaciółki z dzieciństwa, a nie na jej pogrzeb?

Ale z ręką na sercu: nigdy chyba nie bawiłyśmy się tak dobrze jak wtedy. Nie znałyśmy tej kobiety, nikt jej nie znał – nawet najbardziej wariacka hipoteza mogła być prawdziwa. Tym bardziej że baba była dziwna: spała do południa, włóczyła się po krzakach, chociaż było za wcześnie na grzyby, a w dodatku cały czas do siebie mruczała.
– To czarownica, a nie malarka – stwierdziła Malwina.
– Może sobie podśpiewuje – próbowałam jej bronić, bo bez jaj… Po pierwsze, czarownice nie istnieją, po drugie, kto o zdrowych zmysłach pchałby się dzień w dzień pod okna wiedźmy?

Chodu! Wiejemy!

Ale kiedy zobaczyłam na własne oczy, że psy uciekają przed nową, gdy wychodzi ze sklepu, nie było mi do śmiechu. One tam parkowały godzinami, by wyżebrać kawałek bułki, a nie chować ogony pod siebie!
– No i co?– triumfowała Malwina.
– Ciekawa jestem, co takiego zmalowała, że musi się tutaj ukrywać.
– W końcu malarka, nie? – bagatelizowałam. – E tam, chodźmy popływać.
– Nie e tam, nie e tam – zezłościła się przyjaciółka. – Ty sobie wrócisz do domu, a my tu z nią zostaniemy. Wiesz, że jak wracam ze szkoły jesienią, to czasem jest już ciemno?! A szkolny autobus zatrzymuje się niedaleko Wierzbickich!
– I tak wracasz z braćmi – przypomniałam, bo Malwina była jedyną córką w sześcioosobowej rodzinie. – Im nikt nie podskoczy.

W końcu dawała się wyciągnąć nad wodę, ale potem znów wracałyśmy, przyciągane jak niewidzialnym magnesem do chałupy malarki.

To się musiało źle skończyć; tylko takie durne smarkule jak my mogły uważać, że są sprytne jak Aniołki Charliego. Któregoś dnia, wypatrzywszy, że „obiekt” zostawił otwarte drzwi, a sam podążył w kierunku jeziora, zakradłyśmy się do domu.

– Ty pilnujesz, a ja wchodzę! – zarządziła Malwina, ustawiając mnie przy drzwiach, na ganku. – Zobaczymy, co ona tam ma.
– Tylko niczego nie ruszaj, to wizja lokalna, nie rewizja, pamiętaj – poprosiłam. – I migiem!
Malwina przemknęła jak błyskawica przez przedpokój i wpadła do kuchni, a w tym samym momencie czyjeś silne ręce wepchnęły mnie do środka i zatrzasnęły za mną drzwi.
Usłyszałam dźwięk klucza przekręcanego w zamku.
– Malwinaaa! – rozdarłam się, porzucając całą konspirację. – Malwina!

Wróciła i w jednej chwili zdała sobie sprawę z grozy sytuacji.
– Wiejemy przez okno w stołowym, otwarte jest! – syknęła.
Złapała mnie za rękę, ale nie udało się nam wymknąć – czarownica już tam stała i czekała na nas z sękatą laską w dłoni. Nawet nie musiała się odzywać, wystarczyło nam, że dała znak, byśmy zamknęły okno, i natychmiast to uczyniłyśmy. Cały zapał śledczy wywietrzał nam z głów w jednej chwili i byłyśmy tylko przerażonymi jedenastolatkami kurczowo ściskającymi się za ręce.
– Włamanie – powiedziała baba, chodząc z kluczem w ręku. – Być może kradzież. Zniszczenia – pokazała stłuczoną figurkę.
– To było, to nie my! – zaczęła Malwina, ale uciszyła ją jednym spojrzeniem i poczułam, że przyjaciółka zapada się w siebie jak zgaszona świeca.

Powtórz i zapamiętaj!

Myślałam o tym, że właśnie wszystko się kończy. Baba zaraz zadzwoni po policję i to będzie koniec wakacji u babci. Będę jeździć na kolonie, śpiewać durne piosenki i zrywać się na gimnastykę poranną. Malwina nie miała lepiej – przede wszystkim czekało ją manto. Jej bracia nawet nie ukrywali pręg po kablu na nogach, a skoro ojciec mógł ich wszystkich raz w miesiącu strzyc maszynką, to czemu nie miałby dołączyć córki także do kolejki oczekującej na lanie?

Różne myśli kłębiły mi się w głowie, a każda była gorsza od poprzedniej. Przede wszystkim, nie mogłam zrozumieć, dlaczego w ogóle uczepiłyśmy się z Malwiną tej kobiety: z bliska bynajmniej nie wyglądała na złoczyńcę, a już na pewno nie na czarownicę. Które zresztą nie istnieją.

Tymczasem kobieta złapała nas kolejno za ramiona i odłączyła jedną od drugiej, a potem położyła dłoń na piersi Malwiny i powiedziała:

– Szóstego grudnia dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku. Powtórz, no już!
Malwina powtórzyła, baba kazała jej zrobić to jeszcze raz, tylko głośniej.
Potem dotknęła tak samo mnie, wymieniając datę:
– Dwudziestego lipca dwa tysiące czterdziestego drugiego roku. No już!
Kiedy powtórzyłam tę odległą datę, kobieta uśmiechnęła się.
– To są dni waszej śmierci, zapamiętajcie je. A teraz już was nie ma! – pstryknęła palcami. – I żeby was więcej moje oczy nie widziały!

Oczywiście, że byłyśmy przerażone. Może przez tydzień, potem uznałyśmy, że, po pierwsze, baba nas potraktowała jak strachliwe gówniary, a dwa, gdyby nawet nie, to kto by się przejmował rzeczami, które zdarzą się w następnym tysiącleciu?
– W dwa tysiące dwudziestym pierwszym będę taka stara jak moja mama teraz – stwierdziła Malwina.
– Mam się bać?
– A ja w dwa tysiące czterdziestym drugim? – śmiałam się. – Prawie jak babcia Zosia! Wiesz, że ona już sobie wykupiła miejsce na cmentarzu?

Coś się jednak zmieniło. Wciąż byłyśmy z Malwiną przyjaciółkami, ale tamto zdarzenie nas rozdzielało niczym miecz kochanków śpiących w jednym łożu – nie dało się być naprawdę blisko.

Potem dorastałyśmy, każda osobno, i tajemnica nas łączyła, nie pozwalając tej znajomości umrzeć śmiercią naturalną… Kogo innego Malwina mogłaby zaprosić jako druhnę na swój ślub, rzucając z uśmieszkiem:
– Chciałam szóstego, ale nie mieli terminów, więc wyjdę za mąż już po śmierci. Trudno!

Z ręką na sercu, zanim babcia nie zadzwoniła, by poinformować mnie o pogrzebie, nie wierzyłam w tę przepowiednię. A teraz nie miałam pojęcia, co myśleć i jak dalej żyć.
Rano zadzwonił Mariusz, strasznie się zdziwił, że gdzieś wyjeżdżam, ale od razu zastrzegł, że nie może mi towarzyszyć, bo mają młyn w robocie.
– Dostaniesz wolne? – zdziwił się.
– Ostatnio, jak chciałem, żebyśmy wyskoczyli w góry, mówiłaś, że nie masz urlopu… Że zostawiłaś ostatnie dni na to wiejskie wesele. A propos, wciąż nie mam na nie odpowiedniej koszuli, Berni… Berni?
Przerwałam połączenie. Co ten człowiek robi w moim życiu? Czy ja mam czas na kogoś takiego?

Bernadetta, 31 lat

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama